Smith Wilbur - Pora Umierania.doc

(2395 KB) Pobierz
Wilbur Smith

Wilbur Smith

 

Pora umierania

 

(A Time To Die)


Mojej żonie Danielle Antoinette

z wyrazami miłości na zawsze


Siedziała nieruchomo od przeszło dwóch godzin. Potrzeba zmienienia pozycji stawała się wręcz nie do zniesienia. Każdy mięsień ciała zdawał się drżeć, dokuczliwie domagając się ruchu. Pośladki miała całkowicie zdrętwiałe i mimo że doradzono jej, aby opróżniła pęcherz, nie zrobiła tego przed stanięciem na czatach, ponieważ czuła się zażenowana obecnością mężczyzn i zbyt wystraszona afrykańskim buszem, żeby udać się na stronę. Teraz nie mogła sobie darować tego nadmiaru wstydliwości.

Patrzyła przez wąską szczelinę w trawiastej konstrukcji kryjówki – długim tunelu, który naganiacze zbudowali w gęstym buszu z wielką starannością, gdyż nawet najmniejsza gałązka mogła zmienić tor lecącego z szybkością 900 metrów na sekundę pocisku. Tunel miał długość pięćdziesięciu metrów i został wymierzony bardzo dokładnie, aby można było precyzyjnie ustawić teleskopową lunetę strzelby.

Nie poruszając głową Claudia spojrzała kątem oka na siedzącego obok niej ojca. Jego strzelba była oparta o rozwidlenie znajdującej się przed nim gałęzi, a prawa ręka spoczywała lekko na kolbie. W tej pozycji wystarczyło jedynie unieść broń kilka centymetrów do policzka, żeby być gotowym do strzału.

Przy całym zmęczeniu fizycznym myśl o ojcu strzelającym z tej złowieszczo błyszczącej broni jeszcze bardziej ją rozdrażniła. Ojciec zawsze wywoływał w niej gwałtowne, krańcowo sprzeczne uczucia. Na nic, co robił lub mówił, nie umiała pozostać obojętna. Otwarcie zdominował jej życie, za co Claudia jednocześnie kochała go i nienawidziła. Odkąd pamiętała, zawsze próbowała od niego uciec, jemu zaś zawsze udawało się ją łatwo przyciągnąć do siebie z powrotem. Wiedziała dobrze, że głównym powodem, dla którego w wieku dwudziestu sześciu lat była niezamężna – mimo swojej urody, mimo własnych osiągnięć, mimo niezliczonych propozycji, z których dwie wyszły od mężczyzn obdarzonych przez nią prawdziwym uczuciem – był człowiek siedzący obok niej. Nigdy nie spotkała drugiego mężczyzny, który mógłby się równać z ojcem.

Pułkownik Riccardo Monterro, żołnierz, inżynier, uczony, smakosz, bajecznie bogaty przedsiębiorca, atleta, bonvivant, zdobywca kobiecych serc, sportowiec – mogła go nazwać wieloma innymi określeniami, a choć każde z nich pasowało do niego jak ulał, nie ujmowały go takim, jakiego znała. Żadne słowa nie oddawały jego czułości i siły, za które go kochała, ani okrucieństwa i szorstkości, które wzbudzały w niej odrazę. Nie sposób było wyrazić tego, co zrobił jej matce, która teraz była porzuconą, nie oczekującą niczego od życia alkoholiczką. Claudia zdawała sobie sprawę, że mógł równie łatwo zniszczyć i ją, jeśli kiedykolwiek pozwoliłaby mu sobą pokierować. W jego obecności czuła się niczym byk patrzący na uzbrojonego matadora. Ojciec był niebezpiecznym człowiekiem i właśnie dlatego tak pociągającym.

Ktoś jej kiedyś powiedział: „Niektóre kobiety potrafią się zakochać jedynie w prawdziwym draniu”. Wtedy bez namysłu odrzuciła tę myśl, ale później zastanowiwszy się częściowo w nią uwierzyła. Cokolwiek by powiedzieć, ojciec był właśnie człowiekiem tego pokroju. Potężnym, rubasznym draniem, który z właściwym mu wielkim urokiem osobistym, z promiennymi, złocistobrązowymi oczami i lśniącymi zębami, potrafił śpiewać jak Caruso i zjeść nawet największą porcję spaghetti, jaką nałożyła mu na talerz. Mimo że urodził się w Mediolanie, jego osobowość została ukształtowana w Ameryce, do której dziadkowie Claudii wyemigrowali z Włoch Mussoliniego, kiedy Riccardo był jeszcze dzieckiem.

Claudia odziedziczyła po nim wiele cech fizycznych: oczy, zęby i oliwkowy kolor skóry, ale tym bardziej usiłowała odrzucić te cechy, które ją w nim raziły i wybrać odmienną od jego drogę życia. Zdecydowała się, na przykład, na studia prawnicze, ponieważ ojciec miał skłonności do omijania prawa. Na długo zanim zrozumiała, czego dotyczy polityka, postanowiła zostać zwolenniczką demokratów, na złość ojcu, który był republikaninem. Ojciec dorobił się olbrzymiego majątku, więc Claudia po ukończeniu studiów z piątą lokatą na swoim roku odrzuciła ofertę pracy z rocznym wynagrodzeniem w wysokości 200 000 dolarów i zatrudniła się w agencji praw obywatelskich, która płaciła jej 40000 rocznie. Ponieważ ojciec dowodził w Wietnamie batalionem saperów i jeszcze teraz nazywał wrogów „ciemniakami”, jej praca z tubylczym plemieniem Inuit dawała satysfakcję tym większą, że spotykała się z jego dezaprobatą. Riccardo także w stosunku do Eskimosów używał słowa „ciemniaki”. Mimo to przyleciała na jego zaproszenie do Afryki, a już prawdziwym horrorem było dla niej to, że ojciec miał zabijać dzikie zwierzęta, przeciw czemu nawet nie zaprotestowała.

W domu Claudia cały wolny czas poświęcała pracy społecznej dla Towarzystwa Ochrony Środowiska Naturalnego Alaski. Towarzystwo koncentrowało swoje wysiłki i środki na walkę z kompaniami naftowymi, które rabunkowo eksploatowały złoża, ze szkodą dla otoczenia. Przedsiębiorstwo jej ojca, Systemy Kotwiczne i Inżynieryjne, było zaś głównym dostawcą sprzętu dla spółek wiertniczych. Każdy wybór w jej życiu był dokładnie rozważony i miał wyraźnie sprecyzowany cel.

A jednak przybyła do tego obcego kraju i czekała posłusznie, aż ojciec zabije jakieś piękne, dzikie zwierzę. Własna dwulicowość przyprawiała ją o mdłości. Wyprawa, na którą została zaproszona, nazywała się safari. Nigdy w życiu nie zgodziłaby się na udział w tak ohydnym przedsięwzięciu – zawsze wcześniej odmawiała z oburzeniem, gdy ojciec składał jej taką propozycję – gdyby nie sekret, jaki odkryła na kilka dni przed zaproszeniem. To mógł być ostatni raz, niemal na pewno ostatni raz, kiedy miała okazję przebywać z nim sam na sam. Ta myśl poruszała ją jeszcze bardziej niż świadomość uczestniczenia w polowaniu.

„O Boże”, przeraziła się. „Co ja zrobię bez niego? Jak będzie wyglądało moje życie, gdy zabraknie go przy mnie?”

Poraziło ją to z taką siłą, że odwróciła gwałtownie głowę, wykonując pierwszy ruch od dwóch godzin, i spojrzała za siebie przez ramię. Tuż za nią siedział obcy mężczyzna. Był zawodowym myśliwym. Mimo że ojciec polował z nim na kilkunastu poprzednich safari, Claudia poznała go zaledwie cztery dni temu, gdy wysiadła z ojcem z samolotu Południowoafrykańskich Linii Lotniczych w Harare, stolicy Zimbabwe. Dalej myśliwy przewiózł ich dwusilnikowym samolotem Beechcraft Baron do rozległego terenu łowieckiego niedaleko granicy z Mozambikiem. Obszar ten został wydzierżawiony od rządu Zimbabwe.

Myśliwy nazywał się Sean Courteney. Fakt, że poznała go zaledwie cztery dni wcześniej, nie przeszkodził Claudii obdarzyć go nienawiścią tak silną, jakby znali się całe życie. Nic dziwnego, że myśl o ojcu instynktownie zmusiła ją do spojrzenia na tego człowieka. Jeszcze jeden niebezpieczny mężczyzna w jej życiu. Twardy, bezlitosny i tak diabelnie przystojny, że instynkt ostrzegał ją przed nim bezgłośnym krzykiem.

Myśliwy zmarszczył brwi i spojrzał na nią jasnymi, zielonymi oczami, które zdawały się lśnić na mocno opalonej twarzy. W kącikach rozgniewanych oczu pojawiły się kurze łapki i mężczyzna dotknął wskazującym palcem jej biodra, nakazując Claudii pozostanie w bezruchu. Dotknięcie było lekkie, ale poczuła w tym pojedynczym palcu całą jego męską siłę. Już wcześniej zwróciła uwagę na jego dłonie, usiłując odpędzić od siebie wrażenie, jakie wywołał w niej ich zgrabny kształt. „To są ręce artysty, chirurga albo mordercy”, pomyślała wtedy, a teraz dotknięcie niemal ją zmroziło. Poczuła się, jakby zaatakował ją seksualnie. Patrzyła nieruchomo przez szczelinę w trawie czując, jak gotuje się z oburzenia. Jak on śmie jej dotykać! Miejsce na biodrze, gdzie spoczął jego palec, paliło, jakby ją naznaczył rozpalonym żelazem.

Tego popołudnia, zanim opuścili obóz, Sean nalegał, aby każde z nich wzięło prysznic i umyło się specjalnym bezwonnym mydłem, które im wręczył. Przestrzegł także Claudię, żeby nie używała perfum, a jeden z obozowych służących położył czystą, wyprasowaną koszulę w kolorze khaki i takie same spodenki na jej łóżku.

– Przy sprzyjającym wietrze te wielkie koty potrafią zwietrzyć panią z odległości trzech kilometrów – powiedział Sean przed prysznicem. Lecz teraz, po dwóch godzinach spędzonych w nieznośnym upale wypełniającym dolinę Zambezi, czuła za sobą lekki zapach świeżego, męskiego potu. Mężczyzna siedział tak blisko, że niemal jej dotykał i Claudia przeżywała wręcz katusze opanowując pragnienie poruszenia się; zmienienia pozycji na składanym, płóciennym krzesełku. Bliskość mężczyzny drażniła ją i niepokoiła, mimo to zmusiła się do pozostania w bezruchu. Przyłapała się na tym, że wdycha głęboko powietrze, starając się lepiej uchwycić jego zwodniczy zapach, więc pohamowała się ze złością, uświadomiwszy sobie, co robi.

Kilka centymetrów przed jej oczyma zawirował zielony liść wiszący czubkiem do dołu w szczelinie trawiastej ściany i w tej samej chwili poczuła lekki, wieczorny wiatr.

Sean na kryjówkę wybrał miejsce poniżej poziomu wiatru, toteż powiew powietrza na ich wysokości przyniósł ze sobą nowy zapach: stęchły smród mięsa. Przynętą była stara krowa, którą Sean wypatrzył w stadzie ponad dwustu potężnych, czarnych bawołów. – Ta stara panna przestała się cielić już dawno temu – powiedział, wskazując krowę palcem. – Namierz ją poniżej łopatki, w samo serce – rozkazał Riccardowi.

Było to pierwsze zwierzę, które zostało zabite z zimną krwią na jej oczach. Wystrzał z ciężkiej strzelby oszołomił ją w pierwszej chwili, ale nie tak bardzo, jak purpurowy strumień krwi, błyszczący w jasnym afrykańskim słońcu, i żałosny, śmiertelny ryk starej krowy. Claudia sama wróciła do półciężarowej toyoty i siedziała na przednim siedzeniu pokryta zimnym potem mdłości, podczas gdy Sean i jego ludzie ćwiartowali bawołu.

Mężczyźni wywindowali cielsko zwierzęcia na niższe gałęzie potężnego drzewa figowego za pomocą małego dźwigu umocowanego na toyocie. Po dłuższej debacie przynęta została ułożona na wysokości, która pozwalała dorosłemu lwu stojącemu na tylnych łapach na częściowe zaspokojenie głodu, uniemożliwiając jednocześnie zjedzenie całego mięsa w czasie jednego posiedzenia i przeniesienie się gdzie indziej w poszukiwaniu nowej padliny.

To było cztery dni wcześniej, ale nawet kiedy układali przynętę, metalicznie zielone muchy zlatywały się chmarami zwabione zapachem świeżej krwi. Teraz, gdy upał i muchy dokonały swojego dzieła, Claudia musiała zaciskać nozdrza i krzywiła się ze wstrętem, gdy wiatr owiewał ją smrodem padliny. Zapach zdawał się pokrywać jej język i przełyk śliskim mułem. Patrząc na wiszące na drzewie resztki wyobrażała sobie, że może dostrzec, jak lekko się poruszają, gdy robaki zagłębiały się w zepsute mięso.

– Cudowne. – Sean wciągnął głęboko zapach, zanim weszli do kryjówki. – Zupełnie jak dojrzały camembert. Żaden kot w odległości piętnastu kilometrów nie będzie mógł się temu oprzeć.

Kiedy czekali, słońce powoli zniżało się po niebie, nadając kolorom buszu żywości, która kontrastowała z rozmazanymi barwami zalanego rażącym blaskiem południa.

Lekki chłód przyniesiony przez wiatr rozbudził otępiałe od upału ptaki. W poszyciu trawy na brzegu strumienia odezwał się jeden śpiewając ochryple swoje „Kok! Kok! Kok!” – niczym papuga. W gałęziach bezpośrednio nad jej głową ożywiła się para lśniących metalicznie rajskich ptaków, trzepoczących szybko skrzydełkami i zawisających w powietrzu, żeby napić się nektaru z nabrzmiałych kwiatów. Claudia wolno podniosła głowę i obserwowała je z prawdziwą przyjemnością. Choć była tak blisko, że mogła dostrzec, jak ich cienkie, długie języczki wślizgują się do otwartych kielichów żółtych kwiatów, ptaszki zupełnie ją ignorowały, jakby była częścią drzewa.

Kiedy tak obserwowała ptaki, zdała sobie sprawę, że w kryjówce zapanowało nagłe podniecenie. Jej ojciec siedział skupiony z ręką zaciśniętą mocniej na kolbie strzelby. Niemal czuła ogarniające go napięcie. Riccardo patrzył przez szczelinę w ścianie, ale mimo że wytężyła wzrok patrząc w tym samym kierunku, nie potrafiła dostrzec przyczyny tej zmiany nastroju. Kątem oka zobaczyła, jak ręka Seana Courteneya wsuwa się pomiędzy nich, poruszając się delikatnie, żeby wreszcie ostrzegawczo chwycić za łokieć jej ojca.

Usłyszała jego szept, delikatniejszy od powiewu wiatru:

– Czekaj!

Wszyscy zamarli, wciąż nieruchomi, czas zaś mijał wolno; dziesięć minut, potem dwadzieścia.

– Po lewej – szepnął Sean i było to tak nieoczekiwane, że Claudia cała drgnęła, poruszona ledwo dosłyszalnym szeptem. Spojrzała w lewo. Nie widziała nic szczególnego poza trawą, drzewami i cieniami. Wytężała wzrok, aż oczy jej zaszły łzami i musiała zamrugać powiekami. Kiedy zerknęła ponownie, zobaczyła coś przypominającego mgiełkę czy może dym – brązową smugę poruszającą się w wysokiej, spalonej słońcem trawie.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, na otwarty teren pod obciążonym padliną drzewem figowym wyszło duże zwierzę.

Claudia nie potrafiła się powstrzymać i sapnęła, a oddech ugrzązł jej w gardle. Było to najpiękniejsze zwierzę, jakie kiedykolwiek widziała. Olbrzymi kot, o wiele większy, niż oczekiwała, smukły, błyszczący i złoty. Zwierzę obróciło głowę i spojrzało prosto na nią. Zobaczyła, że jego gardło przypomina miękki krem, a od długich, białych wąsów odbił się promień słońca. Uszy były owalne i ozdobione na końcach czarnymi plamami, podniesione, nasłuchujące. Oczy – żółte, równie nieprzeniknione i świecące, jak kamienie księżycowe, a tęczówki zmniejszone niczym czarne strzałki, kiedy zwierzę spojrzało przez polanę na ścianę kryjówki.

Claudia wciąż nie mogła złapać tchu. Ogarnęło ją nagłe podniecenie i strach, gdy uświadomiła sobie, że zwierzę się jej przygląda. Dopiero kiedy kot odwrócił głowę i spojrzał na wiszącą na gałęzi przynętę, Claudia powoli wypuściła powietrze z płuc.

„Nie zabijaj go. Proszę, nie zabijaj go”, błagała w myślach intensywnie, aż odniosła wrażenie, iż ojciec musi usłyszeć jej słowa. Z ulgą spostrzegła, że ojciec nawet nie drgnął, a dłoń Seana nadal spoczywała na jego łokciu, powstrzymując go od ruchu.

Dopiero w tej chwili uprzytomniła sobie, że lew nie ma grzywy i że jest to samica. Claudia nasłuchała się obozowych rozmów i wiedziała, że polują na dorosłego lwa, za zabicie lwicy zaś są przewidziane ciężkie kary: wysokie grzywny, a nawet więzienie. Rozluźniła się trochę i oddała całkowicie kontemplacji oszałamiającego piękna zwierzęcia. Lwica rozejrzawszy się wokół siebie i upewniwszy, że miejsce jest bezpieczne, otworzyła pysk i wydała lekki, miaukliwy pomruk.

Niemal natychmiast z krzaków wybiegły trzy lwiątka, kłębiąc się wokół matki. Wyglądały niczym dziecinne zabawki miękkie i ozdobione ciemnymi plamkami. Przewracały się przez łapy lwicy, które były dla nich zbyt wysoką przeszkodą, a po kilku chwilach wahania, kiedy matka wydawała się nie zwracać na nie uwagi, zaczęły dziko baraszkować, siłując się i przewracając wzajemnie z groźnymi, kocimi pomrukami.

Lwica zignorowała je i podniosła się na tylne nogi ku zwisającej z drzewa padlinie. Wsadziła głowę w rozpruty brzuch, z którego zwisały wnętrzności, i zaczęła się pożywiać. Rząd ciemnych sutek na jej brzuchu był napęczniały od pokarmu, a futro naokoło nich lśniące od śliny lwiątek. Lwica nie odstawiła ich jeszcze od piersi, więc zajęte zabawą kociaki nie zwracały uwagi na pochłaniane przez nią mięso.

Po chwili na polankę wyszła druga lwica, a za nią podążały dwa podrośnięte lwiątka. Ta samica była znacznie ciemniejsza, niemal niebieska na grzbiecie, a jej skórę znaczyły stare blizny – świadectwa wielu polowań, ślady kopyt, rogów i kłów. Brakowało jej połowy jednego ucha, a przez pooraną skórę wystawały żebra. Lwica była stara. Dwa na wpół wyrośnięte koty, które stały obok niej, były pewnie jej ostatnim miotem. Za rok, kiedy opuści ją potomstwo i będzie zbyt słaba, żeby nadążyć za stadem, padnie ofiarą hien, ale na razie utrzymywała się przy życiu dzięki olbrzymiemu doświadczeniu i sprytowi.

Pozwoliła młodej lwicy pierwszej wyjść do przynęty, bo wcześniej widziała już dwa lwy zabite w sytuacji, gdy zbliżyły się do soczystego mięsa zwisającego z drzewa, i węszyła w tym jakiś podstęp. Nie zaczęła się od razu pożywiać, lecz krążyła wokół polanki, z ogonem nieustannie kołyszącym się ze strony na stronę, zatrzymując się co kilka kroków i spoglądając nieufnie w stronę trawiastej ściany na końcu polanki.

Jej małe spoglądały łakomie na padlinę, siedząc na ogonach i pomrukując z głodu i żałości, gdyż mięso było najwidoczniej poza ich zasięgiem. W końcu śmielszy z dwóch młodych lwów cofnął się o kilka kroków i wykonał skok na przynętę. Zaczepiwszy się przednimi łapami, gdy jego tylne nogi dyndały w powietrzu, usiłował oderwać zębami jak największy kawałek, ale młoda lwica zwróciła się z wściekłością przeciw niemu, warcząc i spychając go łapami, aż opadł na ziemię na plecy. Lwiątko podniosło się zgrabnie na nogi i niechętnie wycofało.

Stara lwica nie stanęła w obronie swoich małych. W stadzie obowiązywały żelazne reguły: dorośli myśliwi, najbardziej wartościowi członkowie stada, muszą się pożywić pierwsi. Stado mogło przetrwać tylko dzięki ich sile. Dopiero gdy dorosłe lwy się nasyciły, młode mogły się zbliżyć do upolowanej zdobyczy. Kiedy zaś nastawały trudne czasy i brakowało pożywienia lub gdy teren był zbyt trudny do polowania, młode i słabe osobniki pierwsze padały ofiarą głodu, a dorosłe samice stawały się okresowo bezpłodne, póki nie zmieniły się warunki i stado znowu miało pożywienie. Tylko w ten sposób miały szansę.

Odgonione lwiątko wycofało się do miejsca, gdzie siedział jego brat, i zaczęło z nim walczyć o kawałki mięsa, które lwica wyszarpała z brzucha bawołu i upuściła niechcący na ziemię.

Kiedy wreszcie opadła na cztery łapy, widocznie zmęczona niewygodną pozycją, Claudia z obrzydzeniem zobaczyła, że cała jej głowa pokryta jest białymi robakami, które wypełzły z mięsa. Lwica potrząsnęła łbem, rozrzucając je niczym ziarna ryżu. Następnie zaczęła zawzięcie pocierać łapami futrzaste uszy, by je oczyścić z tłustych robaków, które usiłowały się tam dostać. Wreszcie wyciągnęła szyję i silnie wydmuchnęła pozostałe resztki z nosa.

Małe najwidoczniej przyjęły to jako zaproszenie do zabawy albo jedzenia. Dwa lwiątka podskoczyły, czepiając się jej uszu, podczas gdy trzecie pobiegło do brzucha i przyssało się do jednego z sutków, niczym olbrzymia, brązowa pijawka. Lwica nie zwracając na nie uwagi, ponownie wstała na tylne nogi, żeby kontynuować posiłek. Przyczepiony do sutka malec wisiał przez dwie, trzy sekundy, aż wreszcie opadł na ziemię, a lwica zdeptała jego malczą dumę, przesuwając się do tyłu i ciągnąc do siebie mięso. Malec wyczołgał się spomiędzy jej nóg, pobrudzony i potargany.

Claudia nie mogła się powstrzymać i zachichotała. Starała się jednocześnie zdusić śmiech, zasłaniając usta obiema dłońmi. Sean natychmiast dźgnął ją palcem w dolne żebra.

Tylko stara lwica zareagowała na cichy odgłos śmiechu. W czasie kiedy reszta stada była zbyt zajęta pożywianiem się, ona przycupnęła, kładąc uszy po sobie i spoglądając z natężeniem na wejście do kryjówki. Patrząc na nią Claudia straciła ochotę do śmiechu i wstrzymała oddech.

„Nie może mnie widzieć”, powiedziała sobie bez przekonania. „Chyba nie może mnie zobaczyć?” Jednak przez długie sekundy oczy lwicy paliły nieruchomym spojrzeniem jej własne źrenice.

Po chwili lwica wstała i bezszelestnie znikła w wysokim poszyciu za drzewem z przynętą. Poruszała się niczym wąż, a jej gibkie ciało zdawało się płynąć pomiędzy gałęziami. Claudia wypuściła powietrze z płuc i odetchnęła głęboko z ulgą.

Podczas gdy pozostała część stada baraszkowała, siłowała się i ucztowała pod drzewem, słońce skryło się za koronami drzew i ogarnął ich krótki, afrykański zmierzch.

– Jeśli jest z nimi samiec, to teraz wyjdzie – wyszeptał Sean. Noc była porą dużych kotów, bo ciemność dodawała im odwagi i czyniła je nieustraszonymi. Światło gasło i coraz szybciej zapadały ciemności.

Claudia usłyszała coś za ścianą z trawy, jakby jakieś zwierzę lekko ocierało się o wysoką trawę, ale busz był pełen takich szmerów, więc nie odwróciła nawet głowy. Po chwili dotarł do niej o wiele wyraźniejszy dźwięk, odgłos stąpania jakiegoś dużego zwierzęcia, uważne i pewne kroki niedaleko od kryjówki i poczuła, jak skóra zaczyna jej cierpnąć ze strachu, a po plecach i karku rozchodzą się dreszcze. Szybko odwróciła głowę.

Opierała się lewym ramieniem o ścianę kryjówki, a na poziomie jej oczu była w trawie centymetrowa szczelina. Nagle dojrzała jakiś ruch. Przez chwilę nie rozpoznała, co to takiego, ale zaraz zrozumiała, że patrzy na kawałek brązowej skóry, która wypełnia szczelinę. Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. Płowa sierść przesunęła się w otworze i Claudia usłyszała nowy odgłos, głośny oddech zwierzęcia, które obwąchiwało kryjówkę zaledwie kilka centymetrów od niej po drugiej stronie ściany.

Claudia odruchowo sięgnęła za siebie, nie odrywając oczu od szczeliny. Jej ręka została szybko uwięziona w mocnym, chłodnym uścisku. Dotyk, który jakiś czas temu ją uraził, przyniósł teraz nieoczekiwaną ulgę. Nie przyszło jej nawet do głowy, że instynktownie sięgnęła po rękę Seana, a nie ojca.

Patrzyła w otwór i nagle pojawiło się w nim oko, olbrzymie, okrągłe i błyszczące jak żółty agat, przerażające, nieludzkie oko, nieruchome i palące ją spojrzeniem nie więcej niż kilka centymetrów od jej twarzy.

Chciała krzyczeć, ale gardło miała kurczowo ściśnięte. Pragnęła zerwać się na równe nogi, lecz czuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Przepełniony pęcherz przypominał ciężki kamień w jej podbrzuszu i zanim zdążyła się powstrzymać, kilka gorących kropel spłynęło jej po nogach. To przywróciło jej przytomność, wstyd był silniejszy niż przeraźliwy strach, więc zacisnęła mocno pośladki i uda, nadal kurczowo trzymając za rękę Seana i patrząc na okropne żółte oko.

Lwica wciągnęła głośno powietrze i Claudia zadrżała, ale natychmiast się opanowała.

„Nie będę krzyczała”, powiedziała sobie.

Lwica ponownie obwąchała trawę, a kiedy jej nozdrza wypełniły się zapachem ludzi, wydała z siebie potężny pomruk, który zdawał się wstrząsać lekką konstrukcją ściany. Claudii krzyk uwiązł w gardle, lecz powstrzymała go, zanim zdołał wydostać się na zewnątrz. Żółte oko zniknęło ze szczeliny i rozległ się odgłos potężnych łap, kiedy lwica okrążała kryjówkę.

Claudia obróciła głowę podążając za dźwiękiem i naraz jej wzrok padł na twarz Seana. Uśmiechał się. To był szok. Jego usta były wykrzywione w wesołej pogardzie, a w zielonych oczach błyskały złośliwe ogniki. Śmiał się z niej. Jej przerażenie ulotniło się, zastąpione wściekłością.

„Świnia jedna”, pomyślała. „Arogancka, chamska świnia”. Wiedziała, że jej twarz jest zupełnie biała, a oczy ciemne i rozszerzone ze strachu. Nienawidziła samej siebie i nienawidziła Seana za to, że jest świadkiem jej strachu.

Chciała wyrwać rękę z krępującego uścisku, ale wciąż słyszała kroki wielkiego kota, który krążył w pobliżu, i mimo że przepełniona była nienawiścią do trzymającego ją mężczyzny, wiedziała także, że bez jego dotyku straci nad sobą kontrolę. Ściskała więc nadal silną dłoń odwracając głowę i podążając za odgłosami wydawanymi przez zwierzę, tak żeby Sean nie mógł widzieć jej twarzy.

Lwica przeszła przed wejściem do kryjówki. Claudia zobaczyła przez otwór jej złote ciało, które szybko skryło się w trawie. Spostrzegła także, że lwiątka i druga lwica znikły z polanki, zaalarmowane pomrukiem starej samicy. Pole ostrzału pod drzewem było puste.

Światło dnia gasło z każdą chwilą. Za kilka minut zrobi się zupełnie ciemno, a myśl o dzikim zwierzęciu schowanym w pobliskim mroku była dla niej zbyt przerażająca. Sean sięgnął ponad jej ramieniem i przycisnął coś małego i twardego do jej warg. Przez chwilę zaciskała uporczywie wargi, ale wreszcie je otworzyła i pozwoliła mu włożyć to coś sobie do ust. Była to guma do żucia.

„Ten człowiek oszalał”. Była zupełnie oszołomiona. „Guma do żucia w takiej chwili?”

Kiedy jednak zaczęła żuć małą kostkę, uświadomiła sobie, że brakowało jej śliny i że przełyk ma wyschnięty tak, jakby zjadła niedojrzałą śliwę daktylową. Na smak mięty ślina zaczęła napływać do ust, ale Claudia była tak rozeźlona, że nie poczuła dla Seana żadnej wdzięczności. Fakt, iż wiedział, że jej usta są spierzchnięte z przerażenia, wzbudzał w niej jeszcze większą wściekłość.

Lwica pomrukiwała w półmroku, który panował na zewnątrz kryjówki, i Claudia z tęsknotą pomyślała o toyocie, która była zaparkowana kilometr dalej. Jakby czytając w jej myślach, ojciec cicho spytał:

– Kiedy naganiacze mają przyprowadzić wóz?

– Gdy nie będzie już światła nadającego się do strzelania – odparł Sean. – Za jakieś piętnaście, dwadzieścia minut. Lwica usłyszała ich głosy i zawarczała groźnie.

– Odważna suka – stwierdził pogodnie Sean. – Warkliwa Sue we własnej osobie.

– Zamknij się! – syknęła na niego Claudia. – Znajdzie nas przez ciebie.

– Och, wie dobrze, że tu jesteśmy – odparł Sean i podnosząc głos zawołał: – Zjeżdżaj stąd, ty głupia, stara dziwko. Wracaj do swoich małych.

Claudia wyrwała rękę z jego uścisku.

– Niech cię diabli! Pozabijasz nas wszystkich.

Jednak głośny ludzki głos wystraszył lwy i przez kilka minut panowała cisza. Sean wziął do ręki krótką, brzydką strzelbę o podwójnej lufie, która stała oparta o ścianę kryjówki, i położył ją sobie na kolanach. Otworzył zamek strzelby kalibru 577 nitro express i wyłuskał grube naboje z komór, a na ich miejsce włożył dwa nowe, które wyjął z pętelek przyszytych do lewej kieszeni koszuli. Wymiana naboi to był jego przesąd i powtarzał tę czynność zawsze przed rozpoczęciem polowania.

– Słuchaj mnie, Szefie – zwrócił się do Riccarda. – Jeśli zabijemy tę starą kurwę bez dostatecznego powodu, zarząd polowań odbierze mi licencję. „Dostateczny powód” to wtedy, gdy już odgryzie komuś rękę, ale nie wcześniej. Zrozumiałeś mnie?

– Zrozumiałem. – Riccardo skinął głową.

– Dobra, nie strzelaj, póki ci nie powiem albo, na Boga, sam cię zastrzelę.

Uśmiechnęli się do siebie w półmroku i Claudia uświadomiła sobie z niedowierzaniem, że obaj świetnie się bawią. Ci dwaj szaleńcy pozwalali sobie na dowcipy.

– Jak Job przyjedzie dżipem, będzie już zupełnie ciemno, a Job nie może przyprowadzić wozu do samej kryjówki. Będziemy musieli podejść do niego, do strumienia. Idziesz pierwszy, Szefie, następnie Claudia pomiędzy nami. Trzymajcie się razem i bez względu na to, co się będzie działo, nie biegnijcie! Niech, na miłość boską, nikt nie ucieka!

Usłyszeli ponownie starą samicę zbliżającą się do nich cicho. Warknęła głośno, a druga odpowiedziała jej z przeciwnej strony kryjówki. Młoda lwica przyłączyła się do polowania.

– Cała banda jest w pobliżu – skomentował Sean. Odgłos ich rozmów i pomruki starej lwicy zaalarmowały stado i myśliwi stali się zwierzyną łowną. Byli uwięzieni w kryjówce. Wokół panowały zupełne ciemności. Zachód słońca na horyzoncie przypominał przygasający czerwony żar ogniska.

– Gdzie jest wóz? – wyszeptała Claudia.

– Już nadjeżdża – odpowiedział Sean. Nagle jego głos się zmienił. – Padnijcie! – powiedział ostro. – Na ziemię! – Mimo że nie słyszała niczego, Claudia zsunęła się z brezentowego stołeczka i przykucnęła na ziemi.

Lwica podkradła się niemal bezszelestnie do samej ściany i teraz rzuciła się na nią z przeraźliwym rykiem rozszarpując łapami delikatną konstrukcję. Claudia ze zgrozą zauważyła, że wszystko leci prosto na nią.

– Głowy przy ziemi! – krzyknął Sean i gdy ściana się już waliła, podniósł strzelbę.

Wystrzelił. Ogłuszający wybuch przetoczył się przez kryjówkę, a jej wnętrze zostało na chwilę rozjaśnione blaskiem, jasnym niczym światło żarówki.

„Zabił ją”, pomyślała Claudia i mimo swojej nienawiści do polowania, poczuła ulgę. Nie trwała ona długo. Strzał jedynie wystraszył zwierzę i przepędził je na chwilę od kryjówki. Claudia usłyszała, jak lwica biegnie warcząc z wściekłością.

– Spudłowałeś – oskarżyła go, czując smród prochu w nosie.

– Nie zamierzałem jej trafić. – Sean otworzył strzelbę i ponownie ją załadował. – To tylko strzał ostrzegawczy nad głową.

– Nadjeżdża dżip. – Głos Riccarda był spokojny i obojętny. Uszy Claudii były wypełnione hukiem wystrzału, ale także słyszała warkot silnika toyoty.

– Job usłyszał strzał. – Sean wstał. – Przyjechał wcześniej. W porządku, szykujemy się do wyjścia.

Claudia ochoczo wstała na nogi i spojrzała przez niską, pozbawioną dachu ścianę na otaczający ją ciemny las. Przypomniała sobie, że dróżka prowadziła do wyschniętego łożyska rzeki, które służyło za drogę. Będą musieli przejść z pół kilometra, zanim dotrą do wozu. Poczuła, że opuszcza ją odwaga.

Pięćdziesiąt metrów dalej zaryczała lwica.

– Hałaśliwa bestia – zachichotał Sean i wziął Claudię za łokieć, prowadząc ją do wyjścia. Tym razem nie próbowała się uwolnić z uścisku, a tylko mocniej przywarła do jego ramienia.

– Złap się paska Szefa. – Delikatnie wyswobodził się z jej uchwytu i nakierował jej „rękę na pasek ojca. – Trzymaj się – rozkazał. – I pamiętaj, cokolwiek się stanie, nie biegnij. Od razu rzuciłyby się na ciebie. Zupełnie jak kot z myszką. Nie mogą się oprzeć takiej pokusie.

Sean zapalił latarkę. Była to wielka, czarna maglite, ale nawet jej silne światło wydawało się nikłe i niewyraźne w bezmiarze lasu, kiedy zatoczył nią koło. W strumieniu światła rozbłyskiwały oczy, jarząc się złowieszczo niczym okrutne gwiazdy. W ciemnym buszu widziała wiele oczu, nie można było rozróżnić dorosłych lwów od wyrośniętych szczeniaków.

– Idziemy – zakomenderował cicho Sean i Riccardo ruszył wzdłuż wąskiej dróżki, ciągnąc za sobą Claudię.

Szli bardzo wolno, blisko siebie. Riccardo osłaniał ich od przodu ze swoją lżejszą strzelbą, a Sean pilnował tyłów ze swoją ciężką bronią i latarką.

Za każdym razem, gdy snop światła wyławiał z ciemności oczy lwów, wydawały się coraz bliższe, aż wreszcie Claudia mogła rozpoznać kształty ich ciał. Ślepia zwierząt były wyblakłe, niczym schwytane w krąg światła ćmy, nieruchome, zwinne i niestrudzone. Obie lwice zbliżały się do nich nieustannie, krążąc w miękkim poszyciu, obserwując ich uważnie, ale odwracając łby, gdy potężne światło latarki raziło je w oczy.

Ścieżka była stroma, wyboista i nieskończenie długa. Dla Claudii każdy krok był agonią z niecierpliwości. Szła za swoim ojcem nie patrząc pod nogi i potykając się, ale cały czas trzymając się wzrokiem niewyraźnych kształtów samic, krążących wokół nich.

– Zbliża się Warkliwa Sue – ostrzegł ich szeptem Sean, gdy stara lwica zebrała się na odwagę i rzuciła do nich. Sapała jak parowa lokomotywa, wydając ogłuszający potok dźwięków rodzących się w jej gardle i wydobywających przez otwarty pysk, a jej długi ogon bił o boki niczym potężny bicz. Zatrzymali się. Sean zamachnął się latarką i strzelbą na atakujące zwierzę.

– Zjeżdżaj stąd! – krzyknął na lwicę. – Zmykaj, stara! – Lwica gnała prosto na nich z uszami rozpłaszczonymi na głowie, wysuwając długie, żółte kły i różowy język z otwartego pyska.

– Hej! Warkliwa Sue! – zawołał na nią Sean. – Rozwalę ci ten głupi łeb!

W ostatniej możliwej chwili lwica przerwała atak wyhamowując n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin