David Weber, Linda Evans - Multiwersum 04 - Ognie Piekieł. Księga druga.docx

(357 KB) Pobierz
OGNIE

OGNIE

PIEKIEŁ

KSIĘGA DRUGA

DAVID WEBER

LINDA EVANS

Tytuł oryginału: HELL HATH NO FURY

Tłumaczenie: Grzegorz Komerski


Dla Megan, Morgana i Mikey Paula,

którzy dzielnie wytrzymują ze swoim tatą.

Widzicie?

Ja naprawdę nad czymś pracowałem!

Dla Davida i Aubrey, dla Boba i Susan

oraz dla tych wszystkich ludzi,

którzy podtrzymują mnie na duchu

kiedy nie mam już serca do niczego.


ROZDZIAŁ

PIERWSZY

- I jak się w tym tygodniu miewa twój trudny pacjent? - Spytał regimentarz Namir Velvelig, odwracając się od okna swojego gabinetu, przez które wyglądał na dziedziniec Fortu Ghartoun.

Kapitan Golvar Silkash kończył właśnie składać dowódcy szczegółowe sprawozdanie, dotyczące stanu zdrowia rannych.

- Pyta pan o naszego drogiego Hadrigna Thalmayra? - Starszy oficer medyczny fortu skrzywił się i po chwili milczenia wzruszył ramionami w geście łączącym w sobie bezradność, irytację i pełgającą gdzieś wewnątrz złość. - Prawda jest taka, regimentarzu - ciągnął - że Tobis ma z każdym dniem coraz mniej wątpliwości: ten obcy posiada wrodzony Talent. I to bardzo silny. Uważam osobiście - i tu proszę o wybaczenie - że biorąc pod uwagę jego bezdenną głupotę, jest to ogromne marnotrawstwo Talentu. I tym by pozostało, nawet, gdyby Thalmayr miał choć blade pojęcie czym są Talenty.

- Dobrze, już dobrze Silky. Spokojnie - Velvelig delikatnie napomniał podwładnego. - Znamy się już od bardzo dawna i nie ma potrzeby, żebyś skrywał swoje zdanie o naszym gościu pod aż tak grubą warstwą eufemizmów.

Mimo powagi niezmiennie malującej się na jego obliczu, Silkash wydał z siebie dźwięk na pograniczu parsknięcia śmiechem i stłumionego chichotu. Niemniej, całe jego rozbawienie prysło już chwilę potem. Żołnierz pokręcił głową.

- Szczerze mówiąc, regimentarzu, przypadek Thalmayra to dla nas wszystkich potworna porażka. Nie wiem, co mamy z nim zrobić. O ile Tobis i ja - młodszy kapitan Tobis Makree był silnie Utalentowanym asystentem pozbawionego Talentu Silkasha - jesteśmy to w stanie stwierdzić, on jest święcie przekonany, że wszelkie nasze wysiłki mające na celu jego Uleczenie są jakąś wyrafinowaną formą prania mózgu, czy też psychicznych tortur.

- Jednym słowem: nie dość, że idiota, to jeszcze wariat?

- Bardzo chciałbym, żeby jego przypadek można było tak prosto podsumować - Silkash raz jeszcze pokręcił głową. Problem jednak polega także i na tym, że jego Talent jest na tyle silny, iż stawia nam potężny opór, nawet bez jego świadomego udziału. I przez to udało mu się skutecznie ograniczyć pole działania Tobisa, który cały czas stara się opanować jego ból. Doprowadził nawet do tego, że spadło tempo Leczenia jego fizycznych obrażeń. Przez te wewnętrzne blokady Thalmayra, Tobis nie był także w stanie dobrać się do miejsca w psychice, które odpowiada za jego tendencje samobójcze, i to...

- Nie musisz mi mówić - przerwał Velvelig. - Nie udało się wam standardowymi metodami, więc Tobis musiał się uciec do bardziej zdecydowanych sposobów, co tylko jeszcze pogorszyło sprawę, mam rację?

- Co do joty - przytaknął Silkash. - Nie mieliśmy wyboru. Inaczej nie dalibyśmy rady utrzymać go przy życiu. Postanowiliśmy się do niego włamać i Tobis to zrobił... Przebił się, mimo silnego i zawziętego oporu Thalmayra. I pomimo tego, że strach i walka pacjenta rzeczywiście sprawiła, że wysiłki Makree mogły zostać odebrane, przez osobę nieposiadającą odpowiedniej wiedzy, jako coś przypominającego jakiś szczególny rodzaj mentalnych tortur.

- No to cudownie - Velvelig ściągnął usta i ponownie wyjrzał przez okno.

Gdyby nie zrzucono na jego barki problemu Hadrigna Thalmayra, czułby się w tej chwili o wiele lepiej. Regimentarz nie lubił słabych, rozpieszczonych i delikatnych ludzi. Żaden Arpathianin nie lubił podobnie ukształtowanych osób. Stanowiło to część ich dziedzictwa kulturowego. A w tym, konkretnym wypadku... Koszmarna i fatalna w skutkach postawa Thalmayra jako dowódcy, skutecznie zapobiegała pojawieniu się w sercu Velveliga choćby cienia współczucia wobec rannego Arkanianina. Niestety ani tradycje, ani prywatne osądy nie zwalniały oficera z obowiązku zapewnienia jeńcowi odpowiedniej opieki medycznej.

„Tylko, że ten pieprzony idiota nie pozwala sobie zapewnić niczego!" - pomyślał ze złością.

- Czy możemy zrobić cokolwiek, co mogłoby jeszcze jakoś odmienić jego obecny stan? - Spytał na głos.

- W tej chwili? - Silkash wzruszył ramionami. - Nie sądzę. W zasadzie doszedłem do wniosku, że najlepszym pomysłem na następnych kilka tygodni, byłoby zostawić go w spokoju. Fizycznie jest już prawie zupełnie zdrowy - przynajmniej jak na człowieka, który już nigdy nie będzie chodzić. Z resztkami bólu powinniśmy sobie poradzić za pomocą samych ziół, bez konieczności uciekania się do pomocy Uzdrowiciela. Pomyślałem więc, że skoro tak, to nie będziemy posyłać do niego Tobisa i odczekamy aż się uspokoi. Zastąpią nas przy nim pielęgniarze.

- I naprawdę sądzisz, że to w czymś pomoże?

- Nie wiem. Szczerze powiedziawszy, wątpię. Ten kretyn okopał się zbyt głęboko. Ale po prostu nie widzę żadnych innych możliwości postępowania. Co więcej, jeżeli nie uda nam się do niego w najbliższym czasie dostać, to będę zmuszony zalecić odesłanie go w górę łańcucha. Tobis jest dobry w swoim fachu, a i ja - przy całej skromności - nie jestem najgorszym z chirurgów, ale nie oszukujmy się. Bliżej Sharony można znaleźć o wiele lepsze szpitale i specjalistów z większym doświadczeniem niż nasze, w podobnych przypadkach.

- Rozumiem.

Velvelig splótł dłonie na plecach i zakołysał się powoli na piętach, w przód i w tył. Trwał tak przez chwilę, po czym skinął głową, jakby potakując własnym myślom.

- A zatem, dobrze - powiedział i znów odwrócił się od okna. - Napisz to w formie oficjalnego zalecenia i ja ci to zatwierdzę. Szczerze powiedziawszy, to ulży mi, gdy już się pozbędziemy tego garba.

- Nie sądzę, żeby znalazło się wielu ludzi, którzy nie podzielą pańskich uczuć - zapewnił go Silkash.

- Świetnie, w tej sytuacji...

- Pan chciał się ze mną widzieć, regimentarzu?

Velvelig urwał w pół zdania. Przez znajdujące się za plecami siedzącego Silkasha drzwi, wsunął głowę starszy zbrojny Folsar chan Tergis. Starszy zbrojny wydawał się żyć w błogiej nieświadomości faktu, że przerywanie spotkania dowódcy, stanowi w wojsku poważne faux pas. Zdawało się też, że zupełnie nie wie, iż najbardziej nawet elementarne zasady dobrego wychowania wymagają, by przynajmniej zapukać, zanim otworzy się bez zapowiedzi drzwi przełożonego.

Sądząc po minie, kapitan Silkash z kolei, dobrze znał te wszystkie niuanse militarnej etykiety. Ewentualnie właśnie przed chwilą połknął sporego pająka. Innej możliwości nie było, gdyż chirurg miał poważne kłopoty z oddychaniem.

Natomiast, wyraz twarzy Velveliga nie zmienił się ani trochę i pozostał poważny - zdolność zachowywania kamiennego oblicza była cechą wspólną wszystkim Arpathianom - mimo wewnętrznego rozbawienia, które z pewnością występ chan Tergisa zdołał w nim wywołać. Starszy zbrojny wielu ludziom nie wydałby się osobą szczególnie komiczną, ale Velvelig nie potrafił sobie wyobrazić nikogo, kto byłby bardziej niż on daleki od idealnego wizerunku zawodowego żołnierza. Zresztą nie było w tym nic dziwnego, gdyż mimo cząstki „chan" w nazwisku, chan Tergis nigdy nie zamierzał wstępować akurat na tę ścieżkę kariery.

Ternathianin był niski (w każdym razie jak na Ternathianina) i raczej przysadzisty. Nie dawało się też nie spostrzec, że był zanadto pulchny. Twarz miał okrągła i prostolinijną, o niebieskich oczach, które nigdy nie skupiały się jednocześnie na tym samym przedmiocie. Jego włosy koloru słomy zawsze wyglądały tak, jakby należało je przystrzyc już jakiś tydzień temu i nie przestawiały sprawiać takiego wrażenia nawet, gdy dopiero co wyszedł od fryzjera. W dodatku do tych cech, w odróżnieniu od wszystkich innych Głosów, których Velvelig miał okazję spotkać, chan Tergis odznaczał się szczególnym upodobaniem do butelki. W chwilach, kiedy oddawał się tej słabości, jego zazwyczaj pacyfistyczne i spokojne usposobienie przeradzało się w zachowanie przypominające wybryki niezbyt utalentowanego, ale za to bardzo entuzjastycznie do swego fachu nastawionego boksera, co niekiedy przywodziło Velveligowi na myśl stare porzekadło o słoniu w składzie porcelany.

I to właśnie te dwie ostatnie wymienione cechy wyjaśniały, co chan Tergis robił w Forcie Ghartoun w mundurze żołnierza SZZP. Najpierw, stan alkoholowego upojenia odegrał niepoślednią rolę w doprowadzeniu telepaty do drzwi punktu werbunkowego, a następująca w jakiś czas potem seria niezbyt owocnych i niezbyt fortunnie zakończonych spotkań, z kilkoma parlamentarzystami w rozmaitych lokalach doprowadziła do tego, że odesłano go tak daleko od Sharony, jak się tylko dało.

A jednak, mimo wszystkich jego wad - a sami bogowie wiedzieli, że miał ich legion - z dwóch powodów udało mu się zachować stopień podoficera. Pierwszym z nich było to, że kiedy był trzeźwy (a trzeba mu oddać, że w takim stanie spędzał jednak większość życia) był ciężko pracującym, punktualnym i odpowiedzialnym żołnierzem. Po drugie, mimo, iż długotrwałe, nadmierne spożywanie alkoholu prowadziło zazwyczaj do zaniku wszelkich Talentów, Głos chan Tergisa cały czas pozostawał niewiarygodnie silny i mocny.

Bez względu jednak na siłę jego Talentu, tuziny oficerów połamały sobie już zęby, starając się, uczynić z niego żołnierza wyglądającego i zachowującego się jak na podoficera przystało. Pożądanego skutku nie wywierało nic. Chan Tergis, po prostu nie był w stanie zrozumieć - a w każdym razie nie potrafił podporządkować się - jakimkolwiek, wykraczającym poza absolutne minimum, zasadom wojskowego regulaminu i zachowania na służbie.

- Tak, zbrojny, rzeczywiście chciałem - odpowiedział Velvelig. Chan Tergis skinął i ciekawie pochylił głowę na bok.

„Nie, to jednak niemożliwe, żeby on był aż taki ciemny", nie po raz pierwszy przemknęło regimentarzowi przez myśl. „Nie można być tak inteligentnym jak on i nie być jednocześnie w stanie pojąć kilku prostych reguł. Jemu się chyba po prostu nie chce."

Gdyby Velvelig miał, choć cień podejrzenia, że wyniknie z tego cokolwiek dobrego, z radością zmusiłby chan Tergisa do zaakceptowania tych reguł, za pomocą którejś z form regulaminowej przemocy. Niestety, determinacja, z jaką starszy zbrojny starał się o tytuł najbardziej zgrzytającego trybu w maszynie wojennej Sharony, wydawała się niezwyciężona. Poza tym, mimo, że zachowanie telepaty często regimentarza irytowało, to jednak bywało, na swój szczególny sposób, ujmujące.

- Z jakiejś szczególnej przyczyny, regimentarzu? - Zapytał chan Tergis po kilku sekundach milczenia.

- Jeśli raczysz mi dać chwileczkę, zaraz do tego przejdziemy - zapewnił Velvelig i spojrzał na Silkasha. Pająk w gardle chirurga starał się ze wszystkich sił wyjść przez nos. Tak przynajmniej można było pomyśleć, widząc niepokojący odcień, jaki przybrało oblicze Uzdrowiciela i słysząc świszczące odgłosy, jakie zaczął z siebie wydawać.

- Proszę mi wybaczyć, kapitanie - powiedział Velvelig z godną podziwu powagą w głosie, który prawie wcale nie zabrzmiał tłumioną wesołością. - Wydaje mi się, że powinienem teraz poświęcić chwilę starszemu zbrojnemu.

- Oczywiście, regimentarzu - Silkashowi udało się wstać. Za pańskim pozwoleniem? - Dodał dziwnie zduszonym tonem.

Velvelig skinął głową.

- Możecie odejść, kapitanie - powiedział i Silkash zniknął.

Śmiechem, który tłumił przez cały czas od pojawienia się chan Tergisa, wybuchnął dopiero, gdy zamknął za sobą drzwi gabinetu komendanta.

Velvelig usłyszał dochodzące z korytarza dziwne dźwięki, pokręcił głową i zwrócił się na powrót do chan Tergisa.

- A zatem jesteś - powiedział. Starszy zbrojny skinął głową i regimentarz przyjrzał mu się uważniej. Przeszedł przez pokój i zajął miejsce za biurkiem. Kiedy oparł się wygodnie na krześle cała wesołość, jaką czuł jeszcze chwilę temu, prysła jak bańka mydlana.

- Zaczynam się denerwować - oznajmił podkomendnemu.

- Denerwować, regimentarzu? - Powtórzył Ternathianin.

- Tak. Ile już czasu upłynęło od chwili, gdy otrzymałeś ostatni przekaz od kapitana chan Tesha?

- Siedemdziesiąt sześć godzin i... - Chan Tergis wyciągnął z kieszeni zegarek i otworzył jego kopertę - ...Czterdzieści trzy minuty.

- Rozumiem - Velvelig pochylił głowę i delikatnie wydął wargi. Zrozumiał, że chan Tergisa dręczy ten sam niepokój. A próbowałeś się może, zbrojny, skontaktować z młodszym kapitanem Baulwanem albo młodszym kapitanem Trayganem? - Spytał.

- Szczerze mówiąc, to tak - odpowiedział powoli chan Tergis. Zamknął z trzaskiem zegarek i schował go do kieszeni. Oczywiście, że tak. Poprosiłem nawet Lamira Ilthyra, żeby skontaktował mnie z Erthekiem Vardanem albo młodszym kapitanem chan Lyroskiem z Fortu Brithik.

- I z nimi także nie udało się wam połączyć? - Głos Velveliga zabrzmiał o stopień ostrzej niż przed chwilą.

- Nie, regimentarzu - poczciwe, błękitne oczy chan Tergisa spojrzały niecodziennie ostro. Pokręcił głową. - Oczywiście, mówiąc otwarcie, nie jest to pierwszy raz, kiedy Lamir miałby kłopoty z Usłyszeniem któregoś z nas - dodał. - On jest niewiele tylko starszy od Ertheka, a jego Talent jest o wiele słabszy od tego, którym dysponują młodszy kapitan Baulwan czy Rokam Traygan. Szczerze mówiąc uważam, że obarczono go zbyt ciężkim zadaniem - wzruszył ramionami. - Sam pan wie, jak bardzo nasza sieć jest w tym łańcuchu rozciągnięta. Kiedy postanowiono, że kapitan Halitu powinien mieć do dyspozycji telepatę o silniejszym Talencie, naprzód wysłano z Brithik Baulwana, ale już wtedy wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że będą z tego kłopoty zwłaszcza, że do Brithik, do pracy z Erthekiem Kardanem, oddelegowano chan Lyroska. W tej sytuacji, stację przekaźnikową pomiędzy nami, a Fortem Brithik zaczął utrzymywać w pojedynkę sam Lamir i mimo, że stara się i wykazuje przy tym ogromną dyscyplinę, to jest bardzo młody. A to oznacza, że jego Talent musi jeszcze trochę dojrzeć. Tymczasem zmuszamy go do pracy na dystanse tak duże, że wystarczy coś tak drobnego jak atak alergii, żeby przestał Słyszeć. Właśnie dlatego planujemy odwołać z Fortu Brithik Ertheka, zwłaszcza, że jest tam już teraz chan Lyrosk, i wysłać go do stacji Lamira. Żaden z nich nie jest może gigantem Talentu, ale razem powinni sobie poradzić z obsługą tych odległości.

- Ale w tym wypadku nie podejrzewasz żadnego „ataku alergii" - spytał przenikliwie Velvelig. Chan Tergis ponownie pokręcił głową.

- Nie, regimentarzu. Nie podejrzewam - przyznał. - Zasięg, na jaki Lamir jest w stanie odbierać jest krótszy niż ten, na który potrafi nadawać. Dlatego właśnie stacjonuje bliżej Fortu Brithik niż nas. Musiałby być naprawdę poważnie chory, żeby nie móc wysłać do mnie wiadomości. Zwłaszcza, że jeśli wprowadzi się w trans, radzi sobie jeszcze lepiej. A nigdy dotąd nie było wypadku, żeby milczał dłużej niż przez trzy dni. Zawsze wysyłał, co najmniej przekaz kontrolny.

- A czy jest możliwe, żeby zapadł na coś poważniejszego niż atak alergii? Coś, co rozłożyło go tak szybko, że nie zdążył nawet pomyśleć, żeby cię poinformować?

- Oczywiście, że to możliwe, ale jak bardzo prawdopodobne? - Chan Tergis wzruszył ramionami. - Według mnie, nie bardzo.

- Rozumiem - Velvelig skinął głową.

- To, co się teraz dzieje stanowi doskonały dowód na to, że nie powinniśmy utrzymywać żadnych stacji przekaźnikowych obsadzonych tylko jednym Głosem. Przecież w takich sytuacjach, kiedy jeden z nas nie może pracować, ktoś powinien go zastępować. Gdyby był tam drugi telepata, nie musielibyśmy tak żonglować Baulwanem i chan Lyroskiem. Szczerze mówiąc sami sobie ściągnęliśmy te kłopoty na głowę. Niepotrzebnie tak bardzo rozciągnęliśmy całą sieć.

- Zgadzam się, starszy zbrojny - powiedział oschle Velvelig, - Niestety, tu już wchodzą w grę, te koszmarne kwestie budżetu. Poza tym, spójrzmy prawdzie w oczy, ilość Głosów chętnych do samotniczego życia w głuszy też nie jest nieskończona. Wręcz przeciwnie.

- Zdaję sobie z tego sprawę, regimentarzu - w głosie chan Tergisa pojawił się cień czegoś, co można było wziąć za przeprosiny. Najwyraźniej to, że Velvelig użył jego rangi przypomniało mu o formalnościach, których należało dochować rozmawiając z przełożonym... A jednak w jego spojrzeniu nadal tlił się upór.

- Nie twierdzę, że nie mieliśmy czegoś, co wydawało się dobrymi powodami, by tak rozciągnąć system - ciągnął. - Mówię tylko, że to, co wcześniej wydawało się dobrymi powodami, wcale takie nie musi być. Przynajmniej nie teraz.

- Ta kwestia, z pewnością nie umknęła uwadze dyrektora na czelnego Limany i reszty Zarządu Portali - uciął podwładnemu Velvelig. - Tymczasem my nadal nie wiemy, z jakiego powodu z dołu łańcucha nie napływają żadne raporty.

Chan Tergis przytaknął skinieniem. Velvelig zaczerpnął głęboko powietrza.

- No cóż, starszy zbrojny. Proszę, żebyś nadal próbował nawiązać łączność z Głosem Ilthyrem. Wyślij też jednak wiadomość w górę łańcucha. Chcę, żeby o tej ciszy wiedziała także góra.

- Myśli pan, że stało się coś złego, regimentarzu? - Pytanie chan Tergisa zabrzmiało dziwnie, jakby w istocie było stwierdzeniem. Tak przynajmniej odebrał je Velvelig. Komendant wzruszył ramionami.

- Nie wiem, czy tak jest w istocie. Z pewnością jednak, istnieje także i taka ewentualność. Ciężko mi wyobrazić sobie sytuację, w której nikt nie przekazałby nam nawet słowa ostrzeżenia przed czymś naprawdę paskudnym, ale w świetle raportu chan Baskaya i chan Tesha nie mogę także niczego wykluczać.

- Sam nie chciałbym niepotrzebnie ryzykować, ale, regimentarzu, z Fortu Shaylar do Fortu Brithik jest niemal trzysta mil drogi. Z Brithik do Fortu Ghartoun jest tysiąc dwieście mil. Razem to prawie tysiąc sześćset mil dziczy i ledwie tylko przetartych szlaków. A stacja przekaźnikowa Lamira jest od Brithik oddalona o pięćset mil w tę stronę. Nie mogę sobie wyobrazić, kto zdołałby pokonać te odległości w ciągu trzech dni!

- Ani ja - powiedział beznamiętnie Velvelig. - A przecież ledwie dwa miesiące temu nie wyobrażałem sobie broni, która miota ogniste kule, czy błyskawice. W tych okolicznościach powinniśmy się chyba przyzwyczaić do stałego poszerzania horyzontów wyobraźni, prawda? Poza tym, jeśli z jakiegoś powodu i my wypadniemy z sieci Głosów, to chciałbym, żeby ktoś to mimo wszystko zauważył.

- Tak jest, regimentarzu. Rozumiem.

- Dobrze, starszy zbrojny. Dziękuję. A teraz - Velvelig przegonił podwładnego ruchem dłoni - do roboty.


ROZDZIAŁ

DRUGI

- O proszę! Jeśli wolno mi zauważyć, to dopiero jest widok, który raduje zbolałe serce żołnierza!

Młodszy kapitan, Jego Wysokość książę koronny, Janaki chan Calirath ściągnął wodze, gdy wyjechali na niewielkie wzniesienie i spojrzał na starszego zbrojnego Lorasha chan Braikala, z lekko zdziwionym wyrazem twarzy.

- Oczywiście, że wolno, starszy - powiedział łagodnie. Zresztą, trudno by mi było się z tobą nie zgodzić. Choć szczerze mówiąc, nie serce mam w tej chwili zbolałe najbardziej.

Usta starszego zbrojnego drgnęły ku górze, ale służył w imperialnej piechocie morskiej od siedemnastu lat i już jakiś czas temu nauczył się panować nad wybrykami swej twarzy... Przynajmniej w pewnym zakresie.

- Wedle rozkazu, kapitanie - odpowiedział chan Braikal po chwili. - Nie chciałbym, żeby przeze mnie pan kapitan pomylił swoje narządy.

- Też mam nadzieję, że do akurat takiej pomyłki nie dojdzie, starszy - głos Janakiego brzmiał z podziwu godną surowością, ale jego oczy wesoło błyszczały. Chan Braikal parsknął krótkim śmiechem, po czym spojrzał już bardziej poważnie.

- Ale żarty na bok, kapitanie. Naprawdę się cieszę, kiedy na to patrzę - stwierdził, wskazując jednocześnie dłonią na wznoszące się, z niewiarygodnym impetem, chmury kurzu pieczone gorącym słońcem Depresji Queriz. Czarne pióropusze dymu wzbijającego się z kominów napędzanych parą koparek i buldożerów, przeplatały się z piachem i zawisały nad ziemią duszącym całunem, za którym obaj mężczyźni widzieli długą, lśniącą linię stalowych torów, ciągnących się, aż ku południowemu horyzontowi.

- Ja też się cieszę - przytaknął Janaki i wyciągnął z futerału lornetkę. Przytknął ją do oczu, wyregulował ostrość i oddalona scena znalazła się tuż przed jego oczami.

Naraz ujrzał tłum, co najmniej tysiąca robotników, z których każdy uwijał się niczym cała rodzina bobrów. Buldożery i koparki przeżuwały suchą jak kość ziemię, tworząc z niej podłoże torów, ciężkie maszyny i pojazdy pchały się przez płaski teren wśród wzbijanej przez siebie mgły z kurzu i piachu. Wyglądały niczym mityczne, prychające dymem i parą potwory. Za nimi parły naprzód parowe ciągniki na gąsienicach, które zrzucały za siebie ogromne ładunki żwiru, który z kolei utwardzały i ubijały kolejne wielkie maszyny. Wtedy do pracy wkraczały następne ciągniki, na których platformach piętrzyły się stosy kolejowych podkładów i szyn. Stojący ostrożnie na górze tych stosów robotnicy, z wprawą nabraną przez długie lata doświadczeń, zrzucali elementy torów w regularnych odstępach na ziemię. Każda drewniana belka i każdy lśniący w słońcu fragment żelaznej szyny lądował dokładnie tam, gdzie powinien.

Następnie, pracujący na dole robotnicy jeszcze wyrównywali podkłady i mocowali je w utworzonym ze żwiru podtorzu. Po nich nadciągały brygady układaczy szyn. Ci podnosili stalowe belki, obracali je, jeśli było trzeba i przytrzymywali, podczas gdy inni, ciężkimi młotami, wbijali je w podkłady.

Książę koronny Ternathii - który zresztą miał niedługo zostać księciem koronnym całej Sharony - opuścił lornetkę i pokręcił głową z podziwem. Nie był to oczywiście pierwszy raz, kiedy oglądał jak pracownicy Kolei Trans-Temporalnych układają nowe tory w dziewiczym wszechświecie, ale w tej przynajmniej chwili, nie był w stanie sobie przypomnieć, by kiedykolwiek wcześniej roboty te szły z takim zaangażowaniem, taką energią i jednocześnie tak sprawnie.

„A czemu to cię aż tak dziwi, Janaki?" - spytał sam siebie z ironią. - „Przecież nigdy przedtem nie oglądałeś ich pracujących w obliczu czegoś, co wygląda na pierwszą, międzywszechświatową wojnę w historii, prawda?"

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin