Reichs Kathy -- Kości 04 - Zabójcza podróż.doc

(1492 KB) Pobierz

Kathy Reichs

Zabójcza Podróż

Fatal Voyage

Temperance Brennan 04

Przełożyła Anna Dobrzańska

smoczek.jpg


Książkę tę dedykuję:

Kerry Elisabeth Reichs, J.D., M.P.P., Duke University,

Rocznik 2000

Courtney Annę Reichs, B.A., Uniwersytet Georgia,

Rocznik 2000

Brendanowi Christopherowi Reichs, B.A. (cum laude),

Uniwersytet Wake Forest,

Rocznik 2000

Hurra!!!


Podziękowania

Jak zwykle jestem dłużna podziękowania wielu osobom:

Ira J. Rimsonowi, P.E., oraz Kapitanowi Johnowi Gallagherowi (na emeryturze) za instruktaż dotyczący konstrukcji samolotów i technik śledczych wykorzystywanych w razie wypadków. Hughesowi Cicoine, C.F.E.I., za porady dotyczące pożarów i dochodzeń w sprawie eksplozji. Wasza cierpliwość była zdumiewająca.

Paulowi Śledzikowi, M.S., z Narodowego Muzeum Zdrowia i Medycyny oraz Instytutu Patologii Sił Zbrojnych za informacje na temat historii, struktur i działania systemu DMORT; Frankowi A. Ciaccio, M.P.A., z Biura do Spraw Rządu, Społeczeństwa i Rodziny, a także Narodowej Radzie Bezpieczeństwa Transportu za informacje dotyczące DMORT, NTSB i Planu Pomocy Rodzinie.

Arpadowi Vassowi, Ph. D., z Laboratorium Narodowego w Oak Ridge za intensywny kurs z dziedziny lotnych kwasów tłuszczowych.

Agentowi Specjalnemu Jimowi Corcoranowi z Federalnego Biura Śledczego, Oddział w Charlotte za przedstawienie działań FBI w Karolinie Północnej; Detektywowi Rossowi Trudelowi (na emeryturze) z Communaute Urbaine de Montreal Police za informacje na temat materiałów wybuchowych i dotyczących ich przepisów; Sierżantowi Detektywowi Stephenowi Rudmanowi (na emeryturze) z Communaute Urbaine de Montreal Police za szczegóły dotyczące ceremonii pogrzebowych w policji.

Janet Levy, Ph. D., z Uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte za szczegóły na temat Departamentu Zasobów Kulturowych Karoliny Północnej i wprowadzenie mnie w tajniki archeologii; Rachel Bonney, Ph. D., z Uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte i Barry’emu Hippsa’owi ze Stowarzyszenia Historycznego Indian Cherokee za informacje na temat plemienia Czirokezów.

Johnowi Buttsowi, M.D., z Biura Lekarza Sądowego stanu Karoliny Północnej, Michaelowi Sullivanowi, M.D., z Biura Lekarza Sądowego Hrabstwa Mecklenburg i Rogerowi Thompsonowi, kierownikowi Laboratorium Kryminalistycznego w Departamencie Policji Charlotte-Mecklenburg.

Marilyn Steeły, M.A., za wskazówki dotyczące Klubu Heli Fire; Jackowi C. Morganowi Jr., M.A.I., C.R.E., za oświecenie mnie w kwestii aktów własności, map i rejestrów podatkowych; Irene Bacznsky za pomoc w wyborze nazw samolotów.

Anne Fletcher, za to, że towarzyszyła mi w wyprawie w Góry Smoky.

Specjalne podziękowania dla mieszkańców Bryson City, w Karolinie Północnej, zwłaszcza dla Faye Bumgarner, Beverly Means i Donny Rowland z biblioteki Bryson City; Ruth Anne Sitton i Bess Ledford z Biura Podatkowego w hrabstwie Swain; Lindy Cable – Administratora Hrabstwa Swain; Susan Cutshaw i Dicka Schaddelee z Izby Handlowej Hrabstwa Swain; Moniki Brown, Marty’ego Martina i Misty Brooks z Freymont Inn, a przede wszystkim dla Jackie Fortner, Głównego Zastępcy z Biura Szeryfa Hrabstwa Swain.

Merci dla M. Yves St. Marie, Dr. Andre Lauzona i wszystkich kolegów z Laboratoire de Sciences Judiciaires et de Medecine Legale; podziękowania również dla Kanclerza Jamesa Woodwarda z Uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte. Twoje nieustające wsparcie jest dla mnie prawdziwą podporą.

Dziękuję również Paulowi Reichsowi za cenne uwagi dotyczące rękopisu.

Podziękowania dla moich doskonałych redaktorów: Susanne Kirk i Lynne Drew.

Dziękuję także mojej agentce Jennifer Rudolph Walsh, która potrafi zdziałać cuda.

Moje opowieści nie byłyby tym, czym są, gdyby nie pomoc przyjaciół i znajomych.

Dziękuję im. Jak zwykle wszystkie błędy są wyłącznie mojego autorstwa.


Rozdział 1

Spoglądałam na szybującą między drzewami kobietę. Głowę miała wysuniętą do przodu, podbródek uniesiony, a ramiona odchylone do tyłu niczym maleńka, chromowana bogini na masce Rolls-Royce’a. Różnica polegała na tym, że kobieta, na którą patrzyłam, była naga, a jej ciało kończyło się w okolicach talii. Pozbawiony życia tułów spoczywał uwięziony pośród zakrwawionych liści i gałęzi.

Spuszczając wzrok, rozejrzałam się dookoła. Oprócz wąskiej, żwirowej ścieżki, na której zaparkowałam samochód, był tu tylko gęsty las. Królowały w nim głównie sosny, choć rosnące gdzieniegdzie drzewa liściaste ogłaszały koniec lata, mieniąc się rozmaitymi odcieniami czerwieni, pomarańczu i żółci.

Mimo iż w Charlotte wciąż było gorąco, na tej wysokości wczesny październik zdawał się niezwykle przyjemny. Wiedziałam jednak, że już wkrótce zrobi się chłodno. Z tylnego siedzenia zabrałam wiatrówkę, stanęłam bez ruchu i wsłuchałam się w otaczające mnie odgłosy.

Śpiew ptaka. Wiatr. Niewielkie zwierzę skaczące wśród liści. Dobiegające z oddali nawoływanie, a chwilę później stłumiona odpowiedź.

Zawiązałam kurtkę wokół bioder, zamknęłam samochód i ruszyłam w kierunku głosów, rozgrzebując stopami wyschnięte liście i sosnowe igliwie.

Dziewięć metrów dalej natknęłam się na siedzącego na ziemi mężczyznę. Opierał się o omszały kamień, a podkurczone nogi miał dosunięte do klatki piersiowej. Tuż obok leżał laptop. Mężczyzna nie miał ramion, a z jego lewej skroni wystawał maleńki, porcelanowy dzbanuszek.

Na laptopie leżał fragment oderwanej twarzy. Metalowy wianuszek aparatu ortodontycznego otaczał widoczne spomiędzy rozchylonych ust zęby faceta; w jednej z brwi lśnił subtelny, złoty kolczyk. Oczy ofiary były otwarte, a źrenice rozszerzone. Nadawało to twarzy pełen niepokoju wyraz. Poczułam, jak zbiera mi się na wymioty i szybko ruszyłam w głąb lasu.

Kilka metrów dalej zobaczyłam nogę, której stopa bezpiecznie spoczywała w bucie trekkingowym. Kończyna została oderwana od biodra i przez chwilę zastanawiałam się, czy nie należała przypadkiem do latającej bogini. Tuż za nogą dostrzegłam siedzących obok siebie mężczyzn. Obaj mieli zapięte pasy, a ich szyje przypominały krwawe kwiaty. Jeden z nich siedział po turecku, jak gdyby czytał gazetę.

Ruszyłam głębiej w las. Od czasu do czasu do moich uszu dochodziły stłumione nawoływania. Odgarniając gałęzie i klucząc między skałami, powoli brnęłam do przodu. Wszędzie dookoła walały się bagaże i kawałki metalu. Większość walizek nie wytrzymała upadku. Gdzie nie spojrzeć poniewierała się ich zawartość. Ubrania, lokówki i elektryczne maszynki do golenia mieszały się z buteleczkami kremu do rąk, szamponu, płynu po goleniu i perfum. Niewielki podręczny bagaż wypluł setki skradzionych z hotelu przyborów toaletowych. Woń kosmetyków i paliwa mieszała się z zapachem sosen i świeżego, górskiego powietrza. Z daleka dochodził także zapach dymu.

Brnęłam przez otoczony stromymi ścianami żleb, do którego dna docierały jedynie pojedyncze plamy światła. Mimo iż w cieniu panował przyjemny chłód, czułam na twarzy słoną wilgoć, a mokre od potu ubrania kleiły się do ciała. Chwilę później zaczepiłam stopą o leżący na ziemi plecak i runęłam jak długa, rozdzierając rękaw o wystający konar.

Przez chwilę leżałam bez ruchu, starając się zapanować nad drżącymi rękami i nierównym, urywanym oddechem. Mimo iż uczono mnie, jak opanować emocje, czułam narastającą rozpacz. Tak wiele śmierci. Dobry Boże, ilu ich tam było?

Zamknęłam oczy. Próbowałam zebrać myśli. Wreszcie dźwignęłam się z ziemi.

Jakiś czas później przeszłam nad gnijącą kłodą, ominęłam kępę rododendronów i zbliżając się do wciąż odległych głosów, przystanęłam, by zorientować się, gdzie tak naprawdę jestem. Stłumiony jęk syren podpowiadał, że gdzieś za wschodnim wzniesieniem gromadzą się ekipy ratunkowe.

Czas spytać kogoś o drogę, Brennan.

Nie było jednak czasu na pytania. Pierwsi, którzy docierają na miejsce katastrof lotniczych czy innych wypadków, mają zwykle dobre intencje. Nie mają jednak pojęcia, co robić, gdy jest duża liczba ofiar. Byłam w drodze z Charlotte do Knoxville, zbliżałam się do granicy stanów, gdy poproszono, abym dotarła na miejsce katastrofy tak szybko, jak to możliwe. Zawróciłam więc na I-40 i ruszyłam na południe w kierunku Waynesville, a następnie na zachód przez Bryson City, mieścinę w Karolinie Północnej oddaloną o około dwieście osiemdziesiąt kilometrów na zachód od Charlotte, osiemdziesiąt kilometrów na wschód od Tennessee i osiemdziesiąt kilometrów na północ od Georgii. Jechałam asfaltówką do miejsca, gdzie najwyraźniej kończyły się stanowe dotacje, a następnie żwirową ścieżką w kierunku wijącej się ku górze, leśnej drogi.

Chociaż otrzymałam dokładne instrukcje, przypuszczałam, że istniała lepsza trasa, jak choćby wycięty w lesie szlak, umożliwiający dostęp do pobliskiej doliny. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie powinnam wrócić do samochodu, jednak porzuciłam ten pomysł. Być może ci, którzy znajdowali się już na miejscu katastrofy, przybyli tam dokładnie w taki sam sposób, jak ja. Zdawało się, że należąca do Służb Leśnych droga kończyła się dokładnie w miejscu, gdzie zostawiłam samochód.

Po wyczerpującej wspinaczce w górę zbocza, chwyciłam pień pobliskiej daglezji, wbiłam stopę w podłoże i podciągnęłam się na szczyt wzniesienia. Prostując plecy, spojrzałam w oczy wykonane z guzików. Na wprost mnie wisiała do góry nogami lalka, jej sukienka zaplątała się w niższe partie gałęzi. Wyciągnęłam po nią rękę i natychmiast przypomniałam sobie, że taką samą lalkę miała moja córka.

Stop!

Opuściłam dłoń, pamiętając, że według procedury każdy przedmiot musi być wciągnięty w rejestr i odnotowany na mapie. Tylko wówczas ktoś mógł wyciągnąć rękę po te smętne pamiątki. Ze wzniesienia miałam doskonały widok na to, co – jak przypuszczałam – było miejscem katastrofy. Zobaczyłam silnik, do połowy zagrzebany w ziemi i szczątkach, oraz coś, co przypominało fragmenty lotki. Pozbawiona dna część kadłuba przypominała wykres, jaki dołącza się do instrukcji obsługi modeli samolotów. Zza okien wyzierały siedzenia pasażerów. Niektóre z nich wciąż były zajęte, jednak większość pozostawała pusta.

Szczątki samolotu i porozrzucane części ciał leżały na ziemi niczym wysypane w pośpiechu śmieci. Zwłoki przerażały swoją bladością na tle ciemnego poszycia, wnętrzności ludzkich i fragmentów samolotu. Na drzewach, pomiędzy gałęziami i liśćmi wisiały splątane szczątki. Materiał. Okablowanie. Metalowe płyty. Izolacja. Stopiony plastik.

Na miejscu były już lokalne ekipy ratunkowe, które zabezpieczały miejsce katastrofy i przeczesywały okolicę w poszukiwaniu żywych. Ekipy ratunkowe błąkały się między drzewami, a mundurowi otaczali teren katastrofy policyjną taśmą. Wszyscy mieli na sobie żółte kurtki z widocznym na plecach napisem Biuro Szeryfa Hrabstwa Swain. Pozostała część zgromadzonych stała w niewielkich grupkach, paląc, rozmawiając lub bez celu rozglądając się dookoła.

Między drzewami zauważyłam migające czerwone, niebieskie i żółte światła, które sygnalizowały, że do tego miejsca prowadziła jednak inna droga. Oczyma wyobraźni zobaczyłam policyjne patrole, straż pożarną, ekipy ratunkowe, karetki pogotowia i prywatne samochody pobliskich mieszkańców, które do jutra rana będą tarasować tę drogę.

Wiatr zmienił kierunek i powietrze wypełnił gryzący zapach dymu. Odwróciłam się.

Zobaczyłam unoszącą się zza kolejnego wzniesienia cienką, czarną smugę. Mój żołądek ścisnął się, gdy w nozdrza uderzył smród, zmieszany z gryzącą wonią.

Jako antropolog badam przyczyny nagłej śmierci. Na prośbę koronerów i lekarzy sądowych setki razy zetknęłam się z ofiarami pożarów, bez problemu więc rozpoznałam swąd spalonego mięsa. Za kolejnym wąwozem płonęli ludzie.

Z trudem przełknęłam ślinę i ponownie skupiłam wzrok na oddziałach ratunkowych. Ci, którzy jeszcze chwilę temu nie mieli nic do roboty, przeczesywali teren. Pochylony do przodu zastępca szeryfa spoglądał na leżące u jego stóp szczątki wraku. Kiedy wstał, coś błysnęło w jego lewej ręce. Chwilę później kolejny funkcjonariusz zaczął rozgrzebywać szczątki.

– Cholera!

Widząc to, zaczęłam biec w dół, chwytając się pobliskich krzewów, klucząc pomiędzy drzewami i głazami dla zachowania równowagi. Zbocze nasypu było strome. Wiedziałam, że każde potknięcie groziło niebezpiecznym upadkiem. Kiedy od podnóża nasypu dzieliło mnie już tylko dziewięć metrów, nadepnęłam na kawałek metalu i wyleciałam w górę niczym spadający z deski surfer. Chwilę później grzmotnęłam o ziemię. Leżąc na boku, sturlałam się w dół, ciągnąc ze sobą prawdziwą lawinę kamyków, gałęzi, liści i sosnowych szyszek. Szukałam punktu zaczepienia. Zanim jednak palce lewej ręki chwyciły się czegoś twardego, zdążyłam już zedrzeć skórę na dłoniach i połamać paznokcie. Nadgarstek, który przyjął na siebie ciężar całego ciała, eksplodował nagłym bólem. Przez moment zawisłam w bezruchu, by chwilę później położyć się na boku i napinając mięśnie ramion, dźwignąć się do pozycji siedzącej. Nie zwalniając uścisku, rozejrzałam się dookoła.

Przedmiot, który trzymałam w dłoniach, okazał się długim metalowym prętem wbitym w ziemię nieopodal skały, o którą oparłam się obolałym biodrem. Pręt strzelał w niebo, sięgając wierzchołka okaleczonego drzewa. Ostrożnie sprawdziłam grunt pod stopami i dźwignęłam się z ziemi. Wytarłam zakrwawioną dłoń o nogawkę spodni, rozwiązałam kurtkę i ostrożnie zaczęłam schodzić w dół zbocza.

W miarę jak zbliżałam się do podnóża, mój krok stawał się coraz szybszy i pewniejszy. Choć grunt pod nogami wciąż zdawał się niepewny, tym razem grawitacja była po mojej stronie. Kiedy w końcu dotarłam do zamkniętego obszaru, podniosłam policyjną taśmę i pochylając się, przeszłam na drugą stronę.

– Hej, paniusiu. Nie tak szybko.

Zatrzymałam się i odwróciłam w kierunku, skąd dochodził głos. Mężczyzna, który chwilę temu wypowiedział owe słowa, miał na sobie kurtkę z napisem Biuro Szeryfa Hrabstwa Swain.

– Jestem z DMORT.

– A czym do cholery jest DMORT? – zapytał szorstko.

– Znajdę tu szeryfa?

– A kto pyta? – Twarz zastępcy była nieruchoma, a usta zaciśnięte. Oczy mężczyzny przesłaniała pomarańczowa czapka z daszkiem.

– Doktor Temperance Brennan.

– Nie potrzebujemy lekarza.

– Jestem tu, żeby identyfikować ofiary.

– Jakiś dowód?

W obliczu masowej katastrofy każda agencja rządowa ma swoje obowiązki. Sztab kryzysowy OEP zarządza i kieruje służbami medycznymi powołanymi na wypadek katastrof narodowych, w skrócie NDMS. Zapewniają one opiekę medyczną, identyfikację ciał i usługi pogrzebowe. Aby sprostać swoim zadaniom, NDMS stworzyło grupę operacyjną DMORT oraz grupę medycznego wsparcia na wypadek katastrof, zwaną w skrócie DMAT. W razie katastrof DMAT oferuje pomoc żyjącym, podczas gdy DMORT zajmuje się zmarłymi.

Przez chwilę grzebałam w torbie, po czym pokazałam mężczyźnie swój identyfikator NDMS.

Zastępca szeryfa przez chwilę spoglądał na wizytówkę, po czym skinął głową w kierunku kadłuba.

– Szeryf rozmawia z komendantami straży. – Głos mężczyzny załamał się, a on sam zakrył usta dłonią.

Chwilę później spuścił wzrok, jak gdyby wstydził się tego, że okazał emocje.

Ta postawa nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. Nawet najtwardsi i najlepsi spośród gliniarzy i ratowników, bez względu na ilość szkoleń czy doświadczenie, nigdy nie są psychicznie gotowi na pierwszą, poważną sprawę. Poważne sprawy. Oto, jak Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu nazywa podobne katastrofy. Nie byłam pewna, jakie okoliczności czynią sprawę „poważną”, ale brałam udział w kilku podobnych wypadkach i wiedziałam jedno: każda z nich była czymś koszmarnym. Życie nie przygotowało mnie na żadną z nich i dlatego teraz podzielałam ból swojego rozmówcy. Różnica polegała na tym, że nie okazywałam swoich emocji.

Brnąc w kierunku kadłuba, minęłam gliniarza zakrywającego jedno z ciał.

– Proszę to zdjąć – rozkazałam.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin