Bunch Chris & Cole Allan - Anteros 1 - Zamorskie królestwa t.2.doc

(1204 KB) Pobierz
ZAGINIONE KRÓLESTWA

A.    Cole i C. Bunch - Zamorskie krolestwa

tom. 2

 

Druga

Podróż

Morska

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

 

Bohaterowie i kłamcy

 

 

Dwa miesiące później, o poranku, mając rześki wicher w żaglach wpłynęliśmy do portu w Orissie. Mimo że słońce już dawno rozjaśniło niebo nad miastem, port świecił pustkami i nie miał kto podziwiać umiejętności L’ura, który po mistrzowsku wprowadzał „Nową Kittiwake” do przystani. Powiodłem wzrokiem po nabrzeżu poszukując znajomych twarzy, lecz jedynie parę opuszczonych wraków odwzajemniło moje spojrzenie, no i jakiś stary rybak naprawiający sieci.

- Widzę, że tylko nieznacznie przesadziłeś mówiąc o świetności Orissy, mój kochany Almaryku - skomentowała oschle Deoce. - Port, w którym aż roi się od statków, łodzi i żeglarzy, rozległe aleje, kipiące życiem targowiska. - Ponownie rozejrzała się po pustym nabrzeżu, po czym zwróciła się do Janosza: - Powiedz mi, proszę, czy zawsze jest tu tak tłoczno, czy przybyliśmy akurat w szczególnie pracowitym dniu? - Janosz pokręcił głową, równie zdezorientowany jak ja.

- Nic z tego nie rozumiem - przyznał. - Normalnie harmider nie pozwala usłyszeć, co do siebie mówimy.

Deoce roześmiała się.

- A ten znowu to samo. Ciągłe próby, by zamącić w głowie barbarzyńskiej dziewczynie. - Przemówiła głębokim, niskim głosem parodiując mężczyznę: - Tak, moja kochana. Jestem bardzo znaczącym człowiekiem w mym kraju. Bogatym człowiekiem. Mam wspaniały dom i liczną służbę. A teraz proszę cię, byś jeszcze chwilę zabawiła w moim namiocie... - Uszczypnęła mnie mocno, widząc że marszczę brwi. - No, spokojnie, spokojnie. Nawet jeśli jesteś biedny, i tak nie ma to wpływu na uczucie, jakim cię darzę.

- Uwierz mi, Deoce - odezwał się Janosz wyraźnie rozbawiony jej żartami - nasz przyjaciel wcale nie jest biedny. Daję słowo.

- Oj, wierzę ci, wierzę, Janoszu - odparła Deoce. - Ale na przyszłość, proszę oszczędźcie mi opisów... - powiodła ręką wzdłuż pustego nabrzeża - ... kipiących życiem portów.

Zeskoczyłem z trapu i podszedłem do starego rybaka.

- Gdzie się wszyscy podziali, dziadku? - zapytałem.

Podniósł kaprawe oczy i nie przestając jednocześnie związywać węzłów sękatymi palcami, przyjrzał się dokładnie mojej osobie, ubraniu oraz mym dwojgu kompanom.

- Macie tęgiego pecha, panie, jak chcecie teraz zrzucić ładunek - powiedział wskazując głową na „Nową Kittiwake.” - Po prawdzie, mielibyście pecha wczoraj, i dwa dni nazad też. - Pokręcił głową, jakby rozkoszował się każdą chwilą naszego niepowodzenia. - Rozważcie moje słowa, jutro będzie nie inaczej, jeno tak samo. Może kiedyś wszytko będzie po staremu, nie wiem. Choć cała kupa ludzisków czeka na swoją kolej. Kupa ludzisków.

- Poradzimy sobie, dziadku - odpowiedziałem - ale dzięki ci za to, że się tak przejmujesz. Chcę się tylko dowiedzieć, co się stało. Dokąd wszyscy poszli?

- Tyś Orissanin - ocenił starzec - i miarkuję, że musiało cię tu nie być sporo czasu. - Zerknął na Deoce, zatrzymując na niej wzrok dłuższą chwilę. - Niewiasta nietutejsza - odezwał się. Odwrócił pośpiesznie wzrok widząc, że Deoce zaczyna tracić cierpliwość i spojrzał na leżącą na mej dłoni monetę. Zdjął ją błyskawicznym, wprawnym ruchem i powrócił do wiązania sieci. - Dzięki, panie - powiedział. - Zżera mnie parszywe pragnienie i trzeba na to zaradzić. A teraz, co do tego pytania, panie. Zaraz wam odpowiem. Mamy tu wielgachną uroczystość. Już ze cztery, może pięć dni. Ludziom aż łby pękają od tego świętowania. Mnie łeb nie pęka jeno dlatego, że grosiwa brakuje. Trzosik mam pusty jak beczka po piwie.

- A cóż to za uroczystości, przyjacielu? - zapytał Janosz.

- Musieliście szmat czasu spędzić z dala od Orissy, panie - odparł starzec. - To nie wiecie, że nasi odkryli Odległe Królestwa?

Wymieniliśmy spojrzenia z Deoce i Janoszem.

- To niesłychane wiadomości - stwierdziłem spokojnie.

Starzec roześmiał się. - A juści - rzekł. - Teraz, my, Orissanie, jesteśmy górą. A Likantyjczycy wnet ruszą w ślad za nami. Bo tak po prawdzie nasza noga jeszcze tam nie postała, ale już blisko jak diabli, mówię wam. Blisko jak diabli.

- A kim jest ów bohater, który zaszedł aż tak daleko? - spytałem starając się nie pokazywać sarkazmu w głosie.

- Jakiś tam młody mag - odpowiedział starzec. - Ludziska powiadają, że wcześniej nie był wart funta kłaków. Ale teraz ważny jest, powiadam wam, panie. Zowie się Cassini. Słyszeliście o nim, panie?

- Istotnie, słyszałem - odparłem krótko.

- No, no, Cassini to teraz bohater, najlepszy jakiego spłodziła Orissa - ciągnął starzec. - Wrócił kilka miesięcy temu nazad. Władze trzymały na tym pokrywę przez jakiś czas, ale na nic się to zdało. Całe miasto huczało. Rozumiesz, młody panie, wszyscyśmy myśleli, że Odległe Królestwa to bajka dla głuptaków, no nie? A teraz prawda wyszła na wierzch, jak ta dżdżownica w porze dżdżu. Za niedługo wrócimy tam i powitamy ludzi w Odległych Królestwach. Wtedy już nic nas nie zatrzyma. Tak, panie, jeno patrzeć, jak chwała zaleje Orissę. Serce mi się raduje, żem doczekał tego dnia. Od teraz będziemy się tarzać we złocie i przyjemnościach.

Starzec wykrzywił twarz w bezzębnym uśmiechu.

- Tak czy owak, zrób ono wielkie obwieszczenie. A magowie i sędzie zarządziły siedem dzionków śwętowania. Teraz się ma ku końcowi. Dziś popołudniem każdy obawatel, któremu trunki nie szumią zbytnio we łbie, ma pójść do Wielkiego Amfiteatru. Cassini ma tam dostawać jakieś wielkie honory. Co więcej, chyba będzie wyruszał z następną wyprawą. Jeno patrzeć, jak wypłyną. A teraz dobrze się przygotują. Nie wyślą grupki z kilkoma żołdakami. Wielka siła, powiadam ci, panie, nic nam nie stanie na drodze. Tak, młody panie, dumny możesz być z Orissy.

Poczułem, jak serce łomocze mi w piersiach.

- Lepiej pośpieszmy do domu mego ojca - zwróciłem się do Janosza i Deoce. Posłuchali bez słowa, lecz kiedy oddalaliśmy się, starzec zawołał za nami: - Ktoś ty, młody panie? Jako cię zwą, bym wypił za ciebie w tawernie, żeś mnie tak hojnie obdarował.

Odwróciłem się na pięcie.

- Jestem Almaryk Emilie Antero, do usług.

Starzec popatrzył na mnie, z niedowierzaniem otwierając usta, po czym odkrzyknął.

- Almaryk Antero! A to heca! Ale nie radzę ci, panie, próbować tego na kimś innym. Bo Odległe Królestwa to było jego Odkrycie. Tyle, że poczciwy Almaryk uświerkł gdzieś w głuszy. On i reszta cuchną teraz bardziej niźli zdechłe ryby. Cassini tak gadał.

Nie zdziwiło mnie, że Cassini opowiedział wszystkim o naszej śmierci. Zdążył już wypróbować swój talent kłamcy na setniku Maeenie i kapitanie L’urze, a potem pozostało mu wiele tygodni na ułożenie dokładnego planu. W drodze do domu z trwogą myślałem o wrażeniu, jakie te ponure wieści musiały wywrzeć na mej rodzinie. Niepokój dodawał nam skrzydeł, a lojalność również wspomagała nasz szybki powrót, jako że L’ur dał mniej więcej tyle samo wiary opowieści Cassiniego co setnik Maeen. Kiedy mag na czele grupy tarczowników stanął przed L’urem, poczciwy żeglarz zgodził się przetransportować go do Redond, ani kawałka dalej. Tam kapitan czekał na mnie dotrzymując umowy, jaką zawarliśmy na Wybrzeżu Pieprzowym.

- Coś mi nie pasowało w gadaniu tego Cassiniego - relacjonował L’ur. - Rzekłem mu „Zostanę przy młodym Antero, szlachetny panie. I przy kapitanie Szarym Płaszczu.” Cassiniemu wyraźnie nie spodobała się ta odpowiedź, ale nie miał zbyt dużego wyboru, beze mnie nie znalazłby szybkiego statku do Orissy.

Pędziłem do domu mego ojca, czując wzbierającą wściekłość i rosnącą nienawiść do Cassiniego. Moje wzburzenie znalazło swe uzasadnienie: ojciec zaniemógł srodze na wieść o mej śmierci, a moja siostra, Rali, ujrzawszy mnie przeżyła głęboką rozterkę obawiając się, że szok związany z dobrymi wiadomościami może wysłać ojca na tamten świat. Poszła przygotować go na moje zmarywychwstanie, a w chwilę później zaprosiła mnie do komnaty. Osłupiałem na widok słabego, wychudłego mężczyzny, który spoczywał nieruchomo w wielkim łożu. Skurczył się i zestarzał, a wisząca luźno na kruchych kościach skóra nabrała woskowej barwy. Jedynie jego zapadnięte głęboko oczy rozjarzyły się radosnym blaskiem na mój widok.

- Dzięki Te- Date, że mój syn przybywa cały i zdrowy - wysapał. Poczułem tak silne wzruszenie, że bliski płaczu padłem na kolana. - Nie płacz, Almaryku - pocieszył mnie ojciec. - Niedawno poczułem obecność Mrocznego Poszukiwacza. Odczułem przemożną pokusę, by pójść za nim, lecz... ostatecznie przepędziłem go. Gdybym tego nie uczynił... - położył trzęsącą się dłoń na mej głowie - ... nigdy nie zaznałbym tak wielkiego szczęścia.

Zmusił mnie, bym wstał. Poklepał miejsce na łóżku obok siebie. Ujrzałem, jak na blade, wyschnięte policzki występują lekkie rumieńce.

- Usiądź i opowiedz mi o swych przygodach, synu - powiedział. - Znalazłeś Odległe Królestwa?

- Nie - odparłem. - Ale widziałem góry o wyglądzie czarnej pięści. Widziałem też przełęcz prowadzącą na drugą stronę.

- Wiedziałem, że ci się uda - odrzekł ojciec. - Marzyłem o tym przez długie lata. Teraz wiem, że nie były to próżne marzenia.

Zdałem ojcu krótką relację z naszych przygód. Najbardziej uradowała go wieść, że powróciłem z wyprawy z przyszłą żoną. Chwycił mnie mocno za rękę.

- Bez względu na to, co leży tam dalej, Almaryku - wyszeptał - traktuj ją jako swój skarb największy, a umrzesz jako szczęśliwy człowiek. - Zwolnił uścisk, przymknął powieki i przeraziłem się, że odszedł na zawsze, lecz po chwili dostrzegłem nikły uśmiech rozjaśniający jego oblicze i lekkie drganie brody. Spał. Wyśliznąłem się z komnaty i dołączyłem do pozostałych.

Moją siostrą targały przeciwstawne uczucia: z jednej strony wściekłość na Cassiniego, z drugiej radość z naszego szczęśliwego powrotu.

- To ty jesteś bohaterem, Janoszu. Ty i mój brat.

- Zastanawiam się - odparł Janosz - co odpowiedzieć. Prawdę mówiąc nigdy nie uganiałem się za sławą. Jest zbyt ciężka, przysparza więcej niewygód niźli przyjemności i zbyt łatwo można ją stracić.

- Lecz, jak się okazuje, trwają przygotowania do kolejnej ekspedycji - odezwałem się. - A chcą, by poprowadził ją właśnie bohater. Teraz takim bohaterem jest w oczach wszystkich Cassini.

- To parszywy kłamca - rzuciła Deoce. - Wyzwij go na pojedynek za te wszystkie szkody, jakie wyrządziły jego matactwa. Zabij go. W taki sposób my, kobiety z Salcae, potraktowałybyśmy takiego człowieka.

Rali roześmiała się, a ja z rozkoszą wsłuchiwałem się w ten ukochany śmiech.

- Naprawdę polubiłam ją, Almaryku. Nie zasługujesz na nią. - Mrugnęła do mnie i zwróciła się do Deoce: - My, Orissanie nie różnimy się tak bardzo od was, kochana Deoce. Cassini jest jednak magiem. Nie można wyzywać na pojedynek maga. Najmniejszą karą, jaka by spotkała takiego śmiałka, byłaby nieprzyjemna śmierć.

Deoce skrzywiła się.

- Teraz już wiem, że to mężczyźni sprawują tu władzę - stwierdziła. - Żadna kobieta z charakterem nie przystałaby na takie prawo.

Janosz rąbnął ciężką pięścią w stół, który zakołysał się od uderzenia.

- Żaden mężczyzna też nie powinien na nie wyrazić zgody - rzekł stanowczo. - Ale odebranie mu życia wydaje się zbyt prostą zemstą. Odległe Królestwa będą moje, do diaska. Niczyje inne.

- A zatem niechaj dojdzie do konfrontacji - zaproponowałem. - Ludzie wkrótce zaczną się gromadzić, by oddać mu należne honory. Pójdziemy tam i nie tylko pokażemy im, że żyjemy, lecz powiemy, że niczego nie zawdzięczamy temu kłamliwemu tchórzowi, który porzucił nas w potrzebie i namówił pozostałych, by poszli jego śladem.

Tak właśnie zrobiliśmy. Przekonałem Rali i Deoce, że najlepiej będzie jeżeli zostaną pilnować domu na wypadek, gdyby nie wszystko poszło po naszej myśli. Wydałem polecenie, by osiodłano wierzchowce i mając na sobie wciąż nasze zniszczone, podróżne stroje ruszyliśmy do Wielkiego Amfiteatru. Na ulicach ujrzeliśmy sporo ludzi. Co więcej, uświadomiłem sobie, że mimo iż stary rybak nie uwierzył moim słowom, niewątpliwie rozpowiedział ludziom o młodym głupku, który twierdzi, że jest Almarykiem Antero. Podnosili teraz głowy i spoglądali niepewnie na konnych. Podniosły się głosy zdziwienia.

- Czyż to nie Szary Płaszcz? - usłyszałem poszepty ludzi. - A czy tamten obok niego to nie Almaryk Antero, we własnej osobie? A zatem to prawda! Oni żyją!

Ktoś z tłumu zawołał

- Dokąd jedziesz, kapitanie Szary Płaszczu?

- Jedziemy, żeby narobić wstydu wielkiemu kłamcy. - odkrzyknął Janosz. - Jego słowa oraz wieść, że nasze przybycie wcale nie było bezpodstawną plotką, rozprzestrzeniały się lotem błyskawicy i zauważyliśmy, że tuż za nami zaczął gromadzić się coraz większy tłum, wykrzykując słowa otuchy i przeklinając Cassiniego i jego kłamstwa. Wkrótce stanęliśmy u bram Wielkiego Amfiteatru. Potężnie zbudowany strażnik próbował zagrodzić nam drogę, lecz przeraziły go złowieszcze okrzyki tłumu. Kapitan straży podniósł włócznię i wezwał nas do zatrzymania się.

- Jak śmiesz tak mówić do obywatela Orissy - krzyknąłem, jednakże mój protest okazał się zbyteczny. Kiedy strażnik rozpoznał Janosza, opuścił zdumiony włócznię.

- Na Te- Date, toż to Janosz Szary Płaszcz - zawołał. - Żyw, jak tego, dnia kiedy wyszedł z matczynego łona! - Podszedł do Janosza. - Wiedziałem, że żaden mag nie mógłby czegoś podobnego osiągnąć. - Zwrócił się do swoich ludzi: - Czyż nie mówiłem, chłopaki? Czyż nie mówiłem wam, że tylko prawdziwy wojownik mógł dokonać tego, co ów przebrzydły kłamca sobie przypisał? - Tarczownicy zaczęli wiwatować. Kapitan straży poklepał Janosza po łudzie. - Dalej, człowieku - ryknął basem. - Odległe Królestwa są dla nas wszystkich. Dla żołnierzy i dla zwyczajnych obywateli, a nie tylko dla tych piekielnych magów. - Zsiedliśmy z koni, rzuciliśmy wodze strażnikowi i przeszliśmy przez bramę. Za nami wlał się tłum ludzi.

Tamtego dnia nikt chyba nie chciałby być w skórze Cassiniego. Wyobrażam sobie, jak się czół jeszcze kilka chwil przed naszym nadejściem. Wszystkie miejsca w Amfiteatrze były zajęte. Tysiące ludzi, którzy przybyli, żeby wychwalać jego triumf, z pewnością przeżywało głębokie uniesienie. Istniała jednak nikła możliwość, że Cassini również je odczuwał. Niewątpliwie doskonale przygotował się do ceremonii, spędziwszy uprzednio wiele nocy na nauce przemówienia pokornego bohatera, które to zamierzał dzisiaj wygłosić. Odczekałby cierpliwie wszystkie wstępne mowy, nurzając się w głębi duszy w falach samouwielbienia. Nadchodził punkt kulminacyjny, najdonioślejszy moment jego życia, które, jak się do niedawna obawiał, przeminęłoby niedocenione. Marzył o kolejnych tryumfach. Poprowadzi następna ekspedycję do samych wrót Odległych Królestw i wróci otoczony jeszcze większą chwałą. Tak, przez krótki okres, Cassini doświadczył, co znaczy splendor i chwała. Potem pojawiliśmy się my i klepsydra glorii uroniła ostatnie ziarenka piasku.

Jeneander, ten stary oszust, właśnie gotował się do prezentacji swego protegowanego. Stał na obszernej scenie amfiteatru; jego głos, podobnie jak cała postać, zostały wyolbrzymione zaklęciem, rzuconym przez stu dwunastu magów jeszcze w czasach, gdy położono w tym miejscu pierwszy kamień. Otaczał go tłum osobistości z wszystkich dziedzin orissańskiego życia. Na dwóch najbardziej zaszczytnych miejscach zasiadali: Gamelan, najstarszy ze Starszyzny magów, oraz Sisshon, jego odpowiednik pośród Sędziów. Pośrodku, na ozdobionym przepięknymi ornamentami tronie, zasiadał Cassini. Czoło jego zdobił wieniec bohatera.

Jeneander znajdował się mniej więcej w połowie przemowy, kiedy tłum, który wtargnął za nami zaczął skandować nasze imiona i głowy wszystkich zgromadzonych w Amfiteatrze odwróciły się jak na komendę. W chwilę później powstał nieopisany chaos. Zewsząd rozlegały się wrzaski; to tu, to tam wybuchały nagłe, dzikie bijatyki. Słyszałem, jak skandują moje imię, lecz najgłośniej i najczęściej wykrzykiwano imię Janosza. Janosz. Janosz. Ujrzałem Cassiniego. Stał jak sparaliżowany tuż obok Jeneandera, z grymasem panicznej trwogi na twarzy. Upokorzenie całkowicie go unieruchomiło, lecz za to znajdujący się w pobliżu ludzie ożywili się znacznie. Niektórzy umknęli pośpiesznie ze sceny; inni zaczęli mu wymyślać, chociaż panujący dookoła harmider uniemożliwił mi rozróżnienie poszczególnych słów. Gamelan jako pierwszy z magów opanował targające nim emocje. Zbliżył się do Jeneandera i Cassiniego, objął ich ramionami, podniósł głowę ku niebu i rzucił zaklęcie. Cała trójka zniknęła w gęstym słupie dymu i ognia.

Wtedy tysiące ramion uniosło nas w górę; poszybowaliśmy przez arenę, aż znaleźliśmy się na scenie. Ja pierwszy stanąłem na nogach. Zaledwie zdążyłem złapać równowagę, tuż obok mnie wylądował Janosz. Rozejrzał się dookoła, nieco zdezorientowany, jako żołnierz czując się niepewnie w obecności tak wielu skupionych na nim spojrzeń. Popchnąłem go do przodu domyślając się, że w tym właśnie miejscu na scenie nasze postacie zostaną powiększone. Po ciszy, jaka niespodziewanie zapadła, zorientowałem się, że moje przypuszczenie okazało się trafne.

- Orissanie! - krzyknąłem, a moje słowa eksplodowały w powietrzu i powróciły echem, niemal wytrącając mnie z fizycznej równowagi. - Wszyscy mnie znacie, albowiem jestem jednym z was.

Tłum zaczął skandować moje imię. - Almaryk! Almaryk! Almaryk!

Uciszyli się, gdy podniosłem dłoń.

- Jestem pewien, że wszyscy słyszeliście o stojącym tu obok mnie wojowniku.

Przedstawieniu Janosza towarzyszyła dzika owacja. Popchnąłem go przed siebie wyczuwając, że ludzie pałają do niego ogromną sympatią, do Janosza i szepnąłem mu: - Przemów do nich. Chcą cię usłyszeć.

Oczy Janosza świeciły dzikim blaskiem

- Co mam powiedzieć?

Popchnąłem go, tym razem mocniej.

- Po prostu powiedz im prawdę.

W tamtej chwili Janosz po raz ostatni doświadczał cierpienia, jakie zwykle towarzyszy początkującym aktorom. Nagle stanął prosto otrząsając się ze strachu i zmieszania. Postąpił krok do przodu, pełen wiary w siebie, jakby został zrodzony do takiej roli.

- Mieszkańcy Orissy! - zagrzmiał. - Przynoszę wam wieści o Odległych Królestwach...

Przemowę, jaką tamtego dnia wygłosił, wychwalano jeszcze przez długie tygodnie. Orissa nigdy wcześniej nie miała podobnego bohatera. Stał oto przed nimi człowiek pochodzący z królewskiej rodziny, panującej w egzotycznym kraju. Był również wojownikiem, żołnierzem, który wiedział, co znaczy cierpienie. Co więcej, krążyły pogłoski, że kiedyś był niewolnikiem, więc mogli być pewni, że nieobce mu są trudy i znoje zwyczajnych ludzi. Ośmieszył i wytknął oszustwo magowi, a czyż nie jest prawdą po dziś dzień, że nawet najprzyzwoitszych czarodziejów można szanować, ale nigdy darzyć sympatią? Najważniejsze jednak, że złożył im dar. Zwykli ludzie otrzymali to, co jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się zupełnie niemożliwe. Obiecał, że posunie się dalej i postawi stopę na magicznej ziemi, która oferowała tak wiele obfitości.

Jeśli chodzi o mnie, również dostąpiłem zaszczytów i honorów. Ludzie wyprawiali na moją cześć uczty i gratulowali mi udanego Odkrycia. O ile fałszywa skromność nie nazwie mnie teraz kłamcą, powiem, że mnie również obwołano bohaterem. Mimo wszystko, to właśnie moje Odkrycie stało się zarzewiem całej sprawy. Przemierzyłem ten sam szlak co Janosz, cierpiałem te same trudy, co i on. Choć poprzednio rwałem się do natychmiastowego organizowania nowej ekspedycji i wyruszenia przetartym szlakiem, teraz, kiedy po wielu miesiącach znalazłem się w rodzinnym domu, moje serce nie tęskniło już tak mocno za Odległymi Królestwami. Ojciec leżał złożony chorobą, a biorąc pod uwagę słaby charakter mych braci, to ja miałem wziąć na barki ciężar interesów rodziny Antero. Moi bracia nie mieli powodu do kłótni, kiedy ojciec ogłosił mnie swym następcą. Zostałem głową rodziny. Poklask, jaki zdobyłem swym Odkryciem, zmazał w dużej mierze cienie z dobrego imienia naszej rodziny, a przynajmniej sprawił, że atakowanie nas było czynem wielce nieroztropnym.

Ach, tak; zapomniałem o jeszcze jednej sprawie... Deoce. Stała się pociechą dla mego ojca, który zawsze potrafił znaleźć odpowiednią wymówkę, aby skłonić ją do dotrzymania mu towarzystwa. Mimo że stan jego zdrowia ciągle się pogarszał, pomyślelibyście, że starzec młodnieje, gdy Deoce wchodzi do jego komnaty. Nic dziwnego, jako że nieustannie z nim dowcipkowała i flirtowała. Do dziś dnia jestem całkowicie przekonany, że przedłużyła mu jego czas. Deoce oszołomiła również Rali, natychmiast angażując się na polu manewrowym, prosząc o nauczenie nowych sztuk walki i udzielając wielu użytecznych porad, opartych na własnym doświadczeniu.

- Nie ma w mojej Gwardii ani jednej kobiety, która nie byłaby w stanie ci jej odbić - powiedziała mi Rali. - Jedyna rzecz, jaka je powstrzymuje, to fakt, iż ta wspaniała kobieta kocha cię wprost do szaleństwa.

Ceremonia zaślubin z konieczności była niezwykle skromna. Gdyby lista gości wykroczyła poza najbliższą rodzinę, nowo zdobyta przeze mnie chwała uczyniłaby z tego powód do obrazy. Zaplanowaliśmy więc skromną uroczystość w domu mego ojca, oddając się w opiekę bogowi naszego ogniska domowego. Z początku niepokoiłem się, że Deoce poczuje się zlekceważona.

- Dlaczego miałabym się czuć dotknięta? - wzruszyła ramionami. - Pośród ludu Salcae małżeństwo jest ważniejsze niźli samo przyjęcie weselne. Prawdziwie wielka feta odbywa się po okresie, gdy para młodych szczęśliwie przeżyła ze sobą cały cykl żniwny. Z każdymi następnymi żniwami przyjęcia stają się coraz bardziej huczne. Myślę, że w Orissie dzieje się odwrotnie, jako że kobiety mają tu tak niewiele do powiedzenia. Przyjęcie weselne to ochłap rzucony dziewczynie, która ma przed sobą perspektywę życia w służbie mężowi. To praktycznie jedyna chwila w jej życiu, kiedy znajduje się w centrum uwagi i jest ważniejsza od otaczających ją gości. Czyż nie słyszałam, jak Rali wylewa gorzkie skargi z tego właśnie powodu?

Deoce ujęła mnie za rękę i położyła ją delikatnie na swym lekko powiększonym brzuchu. Wiedzieliśmy oboje, że za kilka miesięcy będziemy mieli maleńką córeczkę, ponieważ Rali poprosiła pewną wiedźmę, która zajmowała się leczeniem kobiet z jej oddziału, żeby rzuciła odpowiednie zaklęcie. Roześmiałem się czując, jak maleństwo kopnęło.

- Jak ją nazwiemy? - zapytałem.

- Powinniśmy uczcić nasze matki - odpowiedziała Deoce. - Nazwijmy ją Emilie, po nazwie klanu twej matki, oraz Ireena po mej matce.

- Zastanówmy się. Emilie Ireena Antero... Podoba mi się.

- Chcę, żebyś mi coś obiecał, Almaryku - poprosiła moja przyszła żona.

- Co tylko zechcesz.

- Nie chcę, żebyśmy wychowywali nasza córkę w świadomości, że kobiety muszą zachowywać się tak jak Orissanki. Czuję po mocnych kopnięciach, że będzie miała silną wolę. W nocy, kiedy dookoła panuje cisza, słyszę jak jej malutkie serduszko bije równie mocno. To wrażliwe serduszko, Almaryku, proszę cię, uwierz mi. Jestem tego pewna, mimo że jeszcze się nie spotkałyśmy.

- Wynajmę najlepszych nauczycieli - odezwałem się podekscytowany. - Poprosimy Rali, żeby również ją uczyła dając przykład niezależności.

- To nie wystarczy - odpowiedziała Deoce. - Emilie pozna inne kobiety, będzie obserwować, jak schylają pokornie głowy w towarzystwie mężczyzn, czując, że są mniej warte, bo nie mają jąder, i w niemym cierpieniu pełniąc wyznaczoną im rolę aż do końca swego mizernego życia.

- Jaką obietnicę mam ci zatem złożyć, aby temu zapobiec? - zapytałem.

- Chcę, żeby moja matka pomagała w jej wychowywaniu - padła zwięzła odpowiedź. Wstrzymałem oddech, bo któryż z ojców chciałby, żeby dziecko zniknęło mu na jakiś czas z oczu? Deoce dostrzegła mój niepokój i mocniej ścisnęła mi rękę. - Proszę, musisz to dla mnie zrobić. Jeśli powiesz „nie,” zaakceptuję to; nie jako służebna orissańska żona, bo taką nigdy nie będę, ale dlatego, że cię miłuję, mój Almaryku. Żadne dziecko nigdy nie będzie ważniejsze od tej miłości. Nie chodzi mi o to, żeby ją gdzieś odsyłać. Tego również, podobnie jak ty, nie potrafiłabym znieść. Chodzi mi o to, żeby za trzy lata - zanim zdąży ulec złym wpływom środowiska - Emilie Ireena musi spotykać się często z moją matką, aż do obrzędów kobiecości, kiedy skończy szesnaście wiosen. Po tym czasie już tylko osobiste słabości mogą wpłynąć na jej sposób myślenia. Obiecuję ci, Almaryku, że nie będzie to dziecko o słabym charakterze.

Im więcej o tym myślałem, tym bardziej przekonywałem się do tego, co powiedziała Deoce. Ogarnął mnie nawet entuzjazm i zacząłem postrzegać całą sprawę jako podniosły, nowatorski eksperyment: połączenie dwóch kultur, którego owocem staje się doskonałe dziecko, złote dziecko. Złożyłem oficjalną obietnicę, po której przylgnęliśmy do siebie tak blisko, jak tylko może przylgnąć para kochanków. Poczułem, że jej ręka ześlizguje się wzdłuż mych gołych ud. Schyliła się, aby pocałować gruby mięsień, który tam znalazła, po czym podniosła wzrok, a czarne loki spłynęły kaskadą na jej piękną twarz.

- Skoro powiedzieliśmy już sobie wszystko - szepnęła - postaram się, żeby niczyje uczucia nie zostały zranione. - Po tych słowach skupiła się na kojeniu „uczuć” swymi gorącymi ustami.

Tydzień później odbyła się ceremonia zaślubin. Mój ojciec był zbyt słaby, żeby aktywnie w niej uczestniczyć. Siedział na wygodnym na krześle i łkał z radości jak małe dziecko. Rali przejęła jego obowiązki i poderżnąwszy gardło jagnięciu, wypełniła jego krwią ofiarną misę przeznaczoną dla boga. Janosz pełnił rolę brata Deoce, namaszczając nasze brwi krwią jagnięcia. Po skończonym rytuale ucztowaliśmy w radości i pokoju przez trzy dni.

Ojciec zmarł tuż przed naszą podróżą weselną. Pocieszam się myślą, że umarł szczęśliwy: jego błądzący syn okazał się wart zaufania, rodzinę, która zostawiał na ziemskim padole, otaczała aureola chwały, a największe marzenie z czasów młodości urzeczywistniło się. Kiedy jednak zastanawiam się nad jego uczuciami, nie potrafię zapomnieć słów Janosza wypowiedzianych na Wybrzeżu Pieprzowym - że mój ojciec jest lepszym od niego człowiekiem, ponieważ będzie usatysfakcjonowany, jeśli jego syn osiągnie to, co zostało uniemożliwione jemu. Mój ojciec istotnie był dobrym człowiekiem, niewątpliwie lepszym od Janosza czy ode mnie. Niestety, nie był doskonały, a tylko doskonały człowiek może umierać w absolutnym szczęściu. Nie wtedy, kiedy stało się jasne, że po odkryciu Odległych Królestw świat, który dotychczas znał, już nigdy nie będzie taki sam.

 

 

 

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

 

Wyprawa druga

 

 

Nie dla przechwałek piszę, że pogrzeb Paphosa Karimy Antero był jednym z największych w historii naszego miasta. Tak wielu chciało na niego przybyć, że sędziowie zarządzili otwarcie Wielkiego Amfiteatru, aby tłumy mogły tam obejrzeć stos pogrzebowy. Niemal wszyscy mieszkańcy Orissy uczestniczyli w długiej procesji wzdłuż rzeki, prowadzącej ku Gajom Podróżnych, gdzie złożyliśmy ofiarę Te- Date, a ja rozsypałem na wiatr prochy mego ojca.

Wszyscy, włącznie ze mną, byli zdumieni, jak popularną osobą był mój ojciec. Ten z natury spokojny człowiek stronił od zaszczytów i licznego towarzystwa, lecz - jak już wspomniałem wcześniej w tym dzienniku - posiadał wprost niezwykłą umiejętność wyczuwania kłopotów poczciwych, zasługujących na godziwy żywot ludzi i dawania z siebie wszystkiego, aby ulżyć ich cierpieniom. Potrafił również znakomicie prowadzić interesy, by wychodząc jak najlepiej na danym targu, nie zrażać do siebie rywali. To, że jego popularność nigdy nie przejawiała się publicznie, składam na karby złej woli magów i zła, jakie wyrządzili Halabowi. Teraz jednak, dzięki memu jednoznacznemu zwycięstwu, nikt nie obawiał się okazać nam swej sympatii. Tym razem, strach miał zupełnie inne źródło, jako że echa pogrzebu trwały jeszcze długo potem, jak wiatr rozwiał resztki prochów mego ojca. Potężni możnowładcy zaczęli poszukiwać nowych sprzymierzeńców; niezgoda zagościła również w szeregach magów.

Pogrzeb mego ojca z towarzyszącym ceremonii opłakiwaniem, rwaniem włosów z głowy i napuszonymi przemowami stanowił ważne tło dla żarliwej debaty, która pochłonęła bez mała wszystkich mieszkańców Orissy. Dyskusja ta dotyczyła drugiej ekspedycji... i osoby Janosza Szarego Płaszcza. Nie zdawaliśmy sobie tak naprawdę sprawy, jak wielki wpływ wywarły na nasze życie Odległe Królestwa. Niespodziewanie, wszelkie akceptowane dotychczas stare zwyczaje zostały podane w wątpliwość. Wszyscy - od stojących najwyżej w hierarchii społecznej do najbiedniejszego niewolnika - uważali, że zasługują na swój udział w tym, co miało niebawem nastąpić. Ludzie domagali się jak najrychlejszej zmiany. Dla zwykłych kobiet i mężczyzn, dla właściciela karczmy, żołnierza, czy niewolnika; dla młodych i żądnych przygód, Janosz stał się symbolem nadziei.

Szary Płaszcz promieniał w intensywnym świetle nagłej popularności. Brał udział w nie kończących się przyjęciach wydanych na jego cześć, a następnie zbierał ze stołów przysmaki i trunki, które rozdawał ulicznym biedakom. Opowiadał o naszych przygodach w najbogatszych domach oraz w nadbrzeżnych slumsach. Za każdym opowiadaniem historia nabierała nowej świeżości, a on za każdym razem wzruszał się dochodząc do momentu, kiedy to zobaczyliśmy łańcuch górski w kształcie czarnej pięści. Kobiety zaczepiały go na ulicach błagając, aby pozwolił im urodzić jego dziecko; matki nazywały synów jego imieniem; ojcowie wystawali całymi dniami oczekując okazji, by móc uścisnąć jego dłoń. Każdy chciał o coś zapytać.

- Pytano mnie już o wszystko - od opłat celnych, poprzez podatki, aż po cenę wina w karczmach - zwierzył mi się kiedyś Janosz. - Czy ciasto na chleb rośnie lepiej w czasie przypływu czy odpływu, czy konie o ciężkich zadach lepiej nadają się do uprzęży czy pod wierzch? Jakiś rybak zapytał mnie, czy lepiej zarzucać sieci, kiedy księżyc kryje się za chmurami. A jakaś kobieta, na Butalę, spytała nawet czy podoba mi się jej córka, a następnie naciskała, żebym przekonał się, czy będzie z niej dobra nałożnica. - Wyszczerzył zęby spomiędzy ciemnego zarostu i poskrobał się po brodzie. - Na szczęście nikt nie kwestionował mej prawdomówności, gdy odpowiedziałem twierdząco na obydwa pytania.

Jeśli nawet owo bałwochwalstwo uderzyło Janoszowi do głowy, nie pozwalał sobie na kompletną utratę rozsądku. Rzucił się w odmęty tego szaleństwa mając przed oczyma jasno wykreślony cel: kiedy się z niego wyłoni, poprowadzi następną, i jak przyrzekał, ostateczną ekspedycję do Odległych Królestw.

- Nie jestem politykiem - mówił. - Nie pragnę być sędzią... czy królem, jeśli takie są zwyczaje tego miasta. Bogactwo jest dla bogaczy; niechaj się radują chciwością, jeśli tylko potrafią. Tak naprawdę w życiu liczy się tylko idea, a zaczynam przypuszczać, że w przyszłym życiu jest dokładnie tak samo.

Nie ulegało wątpliwości, że drugą ekspedycję poprowadzi właśnie Janosz. W naszej naiwności, zdumieliśmy się niewspółmiernie, gdy główny głos sprzeciwu doszedł nas z najmniej oczekiwanej strony.

Heroizm to dziwna ludzka cecha. Nikt nie pojawia się po wielkiej próbie ze znakiem bohatera na czole. Heroizm jest swoistym nadaniem; sędzią ostatecznym jest otoczenie, pozostali muszą się z nim zgodzić i pochylać głowę na ulicy, mijając takiego bohatera. Kiedy już obwołano kogoś bohaterem, nie jest łatwo, jak się przekonaliśmy, odebrać mu tę zaszczytną szatę. Zwolennicy Cassiniego, a było ich naprawdę wielu, czuli się święcie przekonani, że młody mag padł ofiarą wielkiej niesprawiedliwości. Kłamstwa, które początkowo szerzył, zostały stopniowo jakby rozcieńczone. Niektórym było nawet na rękę zapomnieć o nich zupełnie; inni twierdzili, że ktoś świadomie przeinaczył jego słowa; jeszcze inni grzmieli, że Janosz i ja upozorowaliśmy swą śmierć z jakiejś niejasnej, nikczemnej przyczyny. Wielu ze zwolenników Cassiniego można było określić mianem poczciwych głupców: jeśli już raz podałeś rękę bohaterowi, gratulując mu szczerze i wychwalając jego imię na całym świecie, trudno jest nagle zmienić o nim zdanie, jako że jego heroizm zostawił na nas pewne piętno. Z drugiej strony, najpotężniejsi poplecznicy Cassiniego kierowali się bardziej skomplikowanymi pobudkami. Przyznanie, iż jest nikczemny i niegodziwy, oznaczałoby upokorzenie dla nich samych a, jak wiadomo, w krętych zaułkach władzy, gdzie bitwę albo się wygrywa, albo przegrywa, nie ma miejsca na upokorzenie.

Na przeszkodzie Janoszowi stał jeszcze jeden problem: część wpływowych osobiście nie odczuwała potrzeby poznania Odległych Królestw. Byli zadowoleni z tego, co już posiedli. Ciężkie, okute żelazem skrzynie w ich piwnicach nie domykały się od nadmiaru złota, ich niewolnicy bez zarzutu spełniali swe obowiązki, a perspektywa jakiejkolwiek zmiany mogła nieść jedynie zagrożenie dla tego boskiego raju.

Malaren, mój przyjaciel i kolega po fachu, bardzo trafnie to kiedyś określił. Był w moim wieku i chociaż miał pewne cechy fircyka, pod pozorem elegancika kryła się tęga głowa myśliciela, który maskował swój talent swobodną, nierzadko nonszalancką powierzchownością.

- Och, nie musisz mnie przekonywać, drogi Almaryku - mówił. - Uważam to za dość ekscytujące. Ale wszyscy wiedzą, że uważam również, iż Orissa stała się posępną, starą jędzą o zaplutej brodzie. Musisz wpłynąć na mego ojca i jemu podobnych. On nadal sądzi, że to miasto jest szczytem doskonałości. Wcale mu się przy tym nie dziwię. Nie musi nawet podnieść palca, żeby złoto wysypywało się z ładowni jego statków. Nie zwraca najmniejszej uwagi, kiedy mu mówię, że jego synowie i córki nie będą mieli tak łatwego życia, a jeszcze cięższy los przypadnie w udziale jego wnukom.

- Ale chyba zdaje sobie sprawę, że jednym ruchem możemy doprowadzić do rozszerzenia wpływów miasta - odpaliłem. - A na szali nie znajdują się tylko zyski i wpływy. Człowieku, pomyśl o wiedzy, którą można w ten sposób zyskać! Nie ulega wątpliwości, że mieszkańcy Odległych Królestw mają nam wiele do zaoferowania. Sam fakt ich istnienia, pomimo tak wielu przeciwności losu, świadczy niezbicie, że pod wieloma względami ustępujemy im mądrością i poziomem cywilizacji.

- To właśnie najbardziej go przeraża - odparł Malaren. - W tej chwili mój ojciec jest niby wielki wąż na płytkiej wodzie. Żywi się, kiedy przyjdzie mu na to ochota, bez najmniejszego trudu znajdując strawę. Jak będzie jednak wyglądał, kiedy zmierzy się z mieszkańcami Odległych Królestw? A jeśli dwukrotnie przewyższają go rozmiarami... albo są jeszcze więksi?

- To już nie zależy od nas - odpowiedziałem. - Nie możemy pozwolić, aby Odległe Królestwa znów zamieniły się w legendę i po prostu zawrócić z raz obranej drogi. Zapewniam cię, że Likant natychmiast skorzysta z okazji i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin