Sheckley Robert - Prototyp.rtf

(96 KB) Pobierz
Autor: Robert Sheckley

Autor: Robert Sheckley

Tytul: Prototyp

 

(Early Model)

Z NF 9/91

Lądowanie wypadło prawie katastrofalnie. Bentley zdawał sobie sprawę, że to wielki ciężar na jego plecach miał wpływ na koordynację ruchów, ale do ostatniego momentu, kiedy nacisnął nieodpowiedni guzik, nie przypuszczał, że będzie aż tak źle. Statek zaczął spadać jak kamień. Bentley wyrównał dosłownie w ostatniej chwili, wypalając czarną dziurę w miejscu, nad którym lądował. W chwili zetknięcia z ziemią statkiem zakołysało jakby wstrząsnęły nim dreszcze i dopiero po jakimś czasie zatrzymał się.

Bentley dokonał pierwszego lądowania na Tels IV.

Gdy to się już stało, natychmiast nalał sobie dobrą

porcję szkockiej w celach zdrowotnych.

Potem włączył radio. Słuchawkę miał w uchu, co powodowało ciągłe swędzenie, a mikrofon był chirurgicznie zamocowany w jego krtani. Przenośny kosmiczny odbiornik nastawiał się automatycznie. Na szczęście, bo Bentley nie miał zielonego pojęcia, jak go precyzyjnie dostroić przy tak ogromnej odległości.

- Wszystko w porządku - powiedział do profesora Sliggerta przez radio. - To planeta ziemiopodobna, jak wykazywały wcześniejsze badania. Statek jest nie uszkodzony. A ja szczęśliwie donoszę, że nie złamałem karku w czasie lądowania.

- Oczywiście, że nie złamałeś - odparł Sliggert cichym, pozbawionym emocji głosem. - A jak Protec? Co z nim? Czy już się do niego przyzwyczaiłeś?

- Nie - powiedział Bentley - nadal czuję, jakby mi na plecach siedziała wielka małpa.

- Cóż, niedługo przestanie ci przeszkadzać - zapewnił go Sliggert. - Instytut przekazuje swoje gratulacje, a rząd chyba szykuje dla ciebie jakiś medal. Pamiętaj, że najważniejszą obecnie sprawą jest zaprzyjaźnienie się z tubylcami i, jeśli to możliwe, zawarcie jakiegokolwiek porozumienia handlowego. Jakiegokolwiek. To ma być precedens. Ta planeta jest nam potrzebna, Bentley.

- Wiem.

- Powodzenia. Informuj w miarę możliwości.

- Dobrze - obiecał Bentley i wyłączył się.

Spróbował wstać, ale za pierwszym razem nie udało mu się.

Na szczęście, dzięki uchwytom nad deską kontrolną, jakoś przeszedł do pionu. Przy tej okazji zdał sobie sprawę z ceny, jaką płaci się za sflaczałe mięśnie. Żałował, że w czasie długiej podróży nie przykładał się uczciwiej do ćwiczeń.

Bentley był wysokim, postawnym człowiekiem, dobrze i solidnie zbudowanym. Na Ziemi ważył około stu kilogramów i poruszał się z gracją atlety. Ale od chwili startu miał na sobie dodatkowy ciężar. Prawie czterdzieści kilogramów na stałe przymocowane do pleców. W tych warunkach jego ruchy przypominały starego słonia w zbyt ciasnych pantoflach.

Teraz poruszył ramionami pod szerokimi plastykowymi szelkami, skrzywił się i ruszył do wyjścia. W oddali, jakieś pół mili od statku, widział wieś - niewielkie, brązowe plamy na horyzoncie. Na równinie rozróżniał jakieś poruszające się kropki. Najwidoczniej wieśniacy zdecydowali się sprawdzić, co za dziwny obiekt, ziejący ogniem i wydający tajemnicze dźwięki, spadł z nieba.

- Niezłe przedstawienie - powiedział Bentley do siebie.

Gdyby obcy nie wykazali żadnego zainteresowania, kontakt

byłby utrudniony. Instytut Eksploracji Międzygwiezdnych rozpatrywał również taką sytuację, ale nie znaleziono żadnego rozwiązania. Dlatego też skreślono ją z listy możliwości.

Wieśniacy byli coraz bliżej. Bentley uznał, że czas, by się przygotować na ich spotkanie. Otworzył szafkę i wyjął automatycznego tłumacza, którego z pewnym trudem przymocował na piersi. Do jednego z ud przytroczył kanister z wodą, na drugim umieścił kontenerek ze skoncentrowaną żywnością. Do brzucha przymocował potrzebne narzędzia. Radio znalazło swe miejsce na jednej z łydek, zaś apteczka pierwszej pomocy na drugiej.

Tak wyekwipowany Bentley miał na sobie ponad siedemdziesiąt kilogramów sprzętu, z czego każdy gram uznano za niezbędny do przeżycia w kosmosie.

Fakt, że zamiast chodzić praktycznie, słaniał się na nogach, uznano za nieistotny.

W tym czasie tubylcy zdążyli podejść do statku. Zebrali się wokół wymieniając z lekceważeniem jakieś uwagi. Były to istoty dwunożne, o krótkich, grubych ogonach i rysach przypominających zjawy ze straszliwych koszmarów sennych. Ich ciała były koloru jaskrawopomarańczowego.

Bentley zdążył również zauważyć, że są uzbrojeni.

Dostrzegł noże, włócznie, lance, kamienne młoty i siekiery.

Na widok broni uśmiech zadowolenia przemknął mu po twarzy. Usprawiedliwiała ona czterdzieści dodatkowych kilogramów, które nosił na swych barkach od chwili opuszczenia Ziemi.

Nieważny był zresztą rodzaj uzbrojenia tubylców, mogli dysponować nawet bombą atomową - i tak nie byli w stanie mu zagrozić.

To właśnie uświadomił mu jeszcze na Ziemi profesor Sliggert, szef Instytutu i wynalazca Proteca.

Bentley otworzył właz. Telianom wyrwały się okrzyki zdumienia. Automatyczny tłumacz po paru sekundach niepewności przełożył je:

- Och! Ach! Jakie to dziwne! Niewiarygodne! Śmieszne!

Nadzwyczaj niewłaściwe!

Bentley zszedł po drabince, usiłując ostrożnie balansować swymi dodatkowymi kilogramami. Tubylcy otoczyli go półkolem, broń trzymali w pogotowiu.

Zbliżył się do nich. Odsunęli się. Z miłym uśmiechem zaczął:

- Przybyłem jako przyjaciel.

Aparat wyszczekał kilka chrapliwych dźwięków w języku

Telian.

Chyba mu nie uwierzyli. Włócznie nadal były gotowe do ataku, a jeden z Telian, najpotężniejszy i noszący wielobarwne przybranie na głowie, trzymał topór przygotowany do walki.

Bentley poczuł, że oblatuje go strach. Nie byli w stanie go zranić. To jasne. Póki miał na sobie Proteca, nic nie mogli mu zrobić. Nic! Profesor Sliggert był tego więcej niż pewien.

Przed startem profesor Sliggert założył mu Proteca na plecy, zamocował rzemienie i odszedł parę kroków, by podziwiać swe dzieło:

- Doskonale - oznajmił z dumą.

Bentley ugiął się pod ciężarem.

- Troszkę przyciężkie.

- No cóż - odrzekł Sliggert - to dopiero prototyp.

Zrobiłem wszystko, by zmniejszyć jego wagę, wykorzystałem tranzystory, lekkie stopy, drukowane obwody, miniaturowe komponenty o pełnej mocy. Niestety, wszystkie prototypy są z reguły duże.

- Chyba mógł pan to nieco usprawnić - zaprotestował Bentley, próbując odwrócić się.

- Usprawnienia zostawmy na później. Teraz najważniejsza jest maksymalna wielofunkcyjność, a dopiero potem - wygoda. Tak zawsze było i tak będzie. Weźmy na przykład maszynę do pisania. Obecnie jest to jedynie klawiatura płaska jak deska. A prototyp... Albo taki aparat słuchowy, który tracił zbędny ciężar dopiero w kolejnych fazach rozwoju. No i automatyczny tłumacz. Początkowo był to masywny, skomplikowany kalkulator elektroniczny ważący kilka ton.

- W porządku - przerwał mu Bentley. - Jeśli nic lepszego nie może pan wymyślić, to w porządku. A jak można się tego pozbyć?

Profesor Sliggert uśmiechnął się.

Bentley sięgnął ręką do tyłu, ale nie potrafił znaleźć

klamry. Pociągnął za szelki, ale nie udało mu się ich rozpiąć. Poczuł, jakby się znalazł w nowym i cholernie skutecznym kaftanie bezpieczeństwa.

- Profesorze, jak się z tego wydostać?

- Nie zamierzam ci powiedzieć.

- Co?

- Protec jest niewygodny, prawda? - zapytał Sliggert. -

Wolałbyś go nie nosić?

- Ma pan cholerną rację.

- Oczywiście. Czy wiesz, że w czasie wojny, na polu bitwy

żołnierze porzucają ekwipunek, ponieważ jest ciężki lub niewygodny? Ale my nie możemy pozwolić sobie na ryzyko w twoim przypadku. Wyruszasz na obcą planetę, Bentley. Będziesz wystawiony na zupełnie nieznane niebezpieczeństwa.

Przez cały czas musisz być chroniony.

- Zgadzam się - odrzekł Bentley - ale mam dosyć rozumu,

by wiedzieć, kiedy to nałożyć.

- Czyżby? Wybraliśmy cię dla takich zalet jak zaradność, wytrzymałość, siła fizyczna - no i oczywiście pewien procent inteligencji, ale...

- Dzięki.

- Ale te zalety nie zabezpieczają cię w pełni.

Przypuśćmy, że uznasz tubylców za przyjaznych i zdecydujesz się zrzucić ten ciężki i niewygodny sprzęt... A jeśli się pomylisz? Łatwo popełnić błąd na Ziemi. Pomyśl, o ile łatwiej można się pomylić na obcej planecie.

- Potrafię troszczyć się o siebie - odparł Bentley.

Sliggert ponuro przytaknął.

- Tak właśnie mówił Atwood, udając się na Durabellę II i

słuch o nim zaginął. Nie wrócili też Blake, Smythe ani Korishell. Czy potrafisz obronić się przed ciosem w plecy? Czy masz oczy z tyłu głowy? Nie, nie masz - ale Protec ma!

- Proszę zrozumieć - odparował Bentley - ja naprawdę jestem człowiekiem odpowiedzialnym. Będę nosił Proteca udając się na powierzchnię obcej planety. Ale teraz niech mi pan powie, jak to zdjąć.

- Zdaje się, że czegoś nie rozumiesz, Bentley. Gdyby chodziło jedynie o twoje życie, pozwolilibyśmy ci na ryzyko. Ale tu idzie o sprzęt i statek wartości kilku miliardów dolarów. I o praktyczne wypróbowanie Proteca. Jedynym sposobem upewnienia się co do jego przydatności jest noszenie go przez ciebie na okrągło. A jedynym sposobem zapewnienia, byś go nosił, jest niepowiedzenie ci, jak go zdjąć. Nam zależy na wynikach. Pozostaniesz żywy, czy tego chcesz, czy nie.

Bentley przemyślał sprawę i zgodził się, acz niechętnie.

- Sądzę, że mogłoby mnie podkusić, by to zdjąć. Gdyby

tubylcy okazali się autentycznie przyjaźni.

- Ta pokusa zostanie ci zaoszczędzona. Czy rozumiesz już, jak to działa?

- Oczywiście - powiedział Bentley - ale czy faktycznie robi wszystko, o czym pan wspomniał?

- Test laboratoryjny przeszedł doskonale.

- Nie chciałbym, żeby zawiódł jakiś drobiazg. Przypuśćmy,

że nawali faza lub puści lut.

- To właśnie jest jedną z przyczyn ciężaru tego urządzenia - wyjaśnił Sliggert cierpliwie. - Potrójne zabezpieczenie. Nie możemy sobie pozwolić na żadną usterkę techniczną.

- A zasilanie?

- Przy pełnym doładowaniu wystarczy na sto lat lub

dłużej. Protec jest doskonały, Bentley! Po przeprowadzonym przez ciebie teście terenowym nie mam wątpliwości, że stanie się standardowym wyposażeniem wszystkich badaczy w kosmosie.

Profesor Sliggert pozwolił sobie na mały uśmiech dumy.

- W porządku - zgodził się Bentley, poruszając ramionami

uwięzionymi w szerokich plastykowych szelkach - przyzwyczaję się.

Ale nie przyzwyczaił się. Człowiek nie przyzwyczaja się tak łatwo do czterdziestokilogramowej małpy na swych plecach.

Telianie nie bardzo wiedzieli, jak go rozgryźć. Dyskutowali przez kilka minut, podczas gdy z twarzy Bentleya nie schodził wymuszony uśmiech. Potem jeden z nich wystąpił do przodu. Był wyższy od pozostałych i nosił charakterystyczne przybranie głowy ze szkła, kości i kawałków jaskrawo pomalowanego drewna.

- Przyjaciele - powiedział - jest tu Zło, które ja, Rinek, wyczuwam.

Inny z Telian, z głową przystrojoną podobnie jak tamten wystąpił i rzekł:

- Niedobrze, gdy szaman mówi o takich rzeczach.

- Oczywiście, że nie - przyznał Rinek. - Niedobrze jest

mówić o Złym w jego obecności, bo rośnie wtedy w siłę. Ale zadaniem szamana jest wykrycie i unikanie zła. I szaman musi wykonać to, co do niego należy, niezależnie od stopnia ryzyka.

Kilku innych mężczyzn, z podobnie przybranymi głowami, wystąpiło naprzód. Bentley uznał, że muszą to być odpowiednicy teliańskich kapłanów, posiadający prawdopodobnie także władzę polityczną.

- Nie sądzę, żeby był Złym - powiedział młody, uśmiechnięty kapłan imieniem Huascl.

- Ależ oczywiście, że jest. Spójrz tylko na niego.

- Wygląd o niczym nie świadczy, o czym dobrze wiemy, od

czasu, gdy dobry duch Ahut MKandi ukazał się w postaci...

- Bez kazań, Huascl. Wszyscy znamy przypowieści Lellanda.

Chodzi jedynie o to, czy możemy pozwolić sobie na ryzyko?

Huascl zwrócił się do Bentleya.

- Czy jesteś Złym? - zapytał poważnie.

- Nie - odrzekł Bentley.

W pierwszej chwili zdziwił go głęboki niepokój Telian w

tej właśnie materii. Nawet nie zapytali, skąd przybył, w jaki sposób i po co. Ale właściwie nie było to takie dziwne. Gdyby jakiś obcy wylądował na Ziemi w jednym z okresów religijnej euforii, pierwsze pytanie też mogłoby brzmieć: czy jesteś istotą boską czy szatanem?

- Mówi, że nie jest diabłem?

- Skąd może wiedzieć?

- Jeśli on nie wie, to kto ma wiedzieć?

- Pewnego razu wielki duch GTal pokazał mędrcowi trzy

kdale i powiedział...

I tak to trwało w nieskończoność. Bentleyowi nogi zaczęły drżeć pod ciężarem Proteca. Automatyczny tłumacz nie był już w stanie wyjaśniać zawiłości dyskusji teologicznej, która rozgorzała wokół. Ocena Bentleya zdawała się zależeć od dwóch czy też trzech dyskutowanych punktów, o których żaden z kapłanów nie chciał mówić, bo mówienie na temat Złego samo w sobie było niebezpieczne.

Sprawy stały się bardziej skomplikowane, gdy doszło do schizmy na temat pojęcia przenikalności Złego. Młodzi stawali po jednej, starsi - po drugiej stronie. Frakcje oskarżały się wzajemnie o bezwstydną herezję, ale Bentley nie potrafił domyśleć się, kto w co wierzy, lub też czyja interpretacja pomaga mu.

Spór toczył się nadal, gdy słońce zaczęło opadać na pokrytą trawą dolinę. Wtedy całkiem niespodziewanie kapłani doszli do porozumienia, chociaż Bentley nie bardzo wiedział, co o tym zadecydowało.

Huascl wystąpił naprzód jako rzecznik młodych.

- Cudzoziemcze - oznajmił - zdecydowaliśmy się nie

zabijać cię.

Bentley stłumił śmiech. Tak to już było z prymitywnymi ludźmi, ich wiara we własną moc była niezniszczalna.

- W każdym razie jeszcze nie teraz - dodał Huascl, spostrzegłszy zmarszczkę na czole Rinka i starszych kapłanów. - Będzie to zależało jedynie od ciebie. Wrócimy do wsi, by się oczyścić i wyprawić ucztę. Następnie odbędzie się twoje uroczyste przyjęcie do społeczności szamanów. Żadna istota zła nie może zostać szamanem. Jest to wyraźnie zabronione. Dzięki temu dowiemy się, jaka jest twoja prawdziwa natura.

- Jestem głęboko wdzięczny - powiedział Bentley.

- Ale gdy się okaże, że jesteś diabłem, będziemy zmuszeni

zabić go. I jeśli będzie to konieczne, uczynimy to.

Zebrani Telianie z zadowoleniem przyjęli tę przemowę i od razu ruszyli w drogę do wioski. Teraz, gdy obecność Bentleya zaakceptowano, przynajmniej tymczasowo, tubylcy okazali się całkowicie przyjaźni. Rozprawiali z nim o zbiorach, suszach i okresach głodu.

Bentley wlókł się pod ciężarem swego wyposażenia. Był zmęczony, ale wewnętrznie podekscytowany. To było mistrzowskie posunięcie. Jako wtajemniczony będzie miał nieograniczone możliwości zbierania danych antropologicznych, zainicjowania wymiany handlowej, utorowania drogi przyszłemu rozwojowi Tels IV.

Musi jedynie pomyślnie przejść inicjację, no i nie może dać się zabić, przypomniał sobie, uśmiechając się w duchu.

Bawiła go wiara kapłanów, że potrafią go zabić.

Wioska składała się z dwóch tuzinów chat, które ustawione

były tak, że tworzyły koło. Wokół każdej glinianej chaty, krytej słomianym dachem, położony był niewielki ogród warzywny, a czasem również znajdowała się tam nieduża zagroda dla teliańskiej odmiany bydła. Widać też było małe, pokryte zieloną sierścią zwierzątka, przemykające między chatami. Telianie traktowali je jak psy czy koty. Trawiasty teren pośrodku wioski był wspólny. Tu znajdowała się studnia i liczne miejsca kultu, poświęcone różnym bogom i diabłom. Na tym właśnie terenie, oświetlonym wielkim ogniskiem, kobiety przygotowywały ucztę.

Bentley przybył na nią w stanie niemal krańcowego wyczerpania, zgięty w pół pod ciężarem swego wyposażenia. Z ulgą, podobnie jak inni, opadł na ziemię i zaczęła się uroczystość.

Najpierw kobiety odtańczyły dla niego taniec powitalny. Był to piękny widok. Ich pomarańczowa skóra migotała w świetle ogniska, a ogony poruszały się z gracją. Następnie do Bentleya podszedł miejscowy dygnitarz imieniem Occip i skłonił się przed nim.

- Cudzoziemcze - powiedział - przybyłeś z odległego lądu i twoje zwyczaje nie są naszymi zwyczajami. Mimo to zostańmy braćmi. Weź udział z nami w uczcie, by przypieczętować naszą więź w imię wszystkich świętości.

Nisko kłaniając się podał mu miskę z jedzeniem.

Był to ważny moment, moment, który mógł zadecydować o

przyjaźni między odmiennymi rasami lub też o ich wiecznej wrogości. Ale Bentley nie mógł go wykorzystać. Taktownie, na ile potrafił, odmówił spożycia symbolicznego pożywienia.

- Ależ ono jest oczyszczone - rzekł Occip.

Bentley wyjaśnił, że z powodu plemiennego tabu, może

spożywać tylko własne pożywienie. Occip nie potrafił tego zrozumieć. Bentley próbowałmu tłumaczyć, nie dodając jedynie, że nawet gdyby chciał zaryzykować, na zjedzenie czegokolwiek nie pozwoliłby mu jego Protec.

Mimo to jego odmowa zaniepokoiła wieś. Słychać było pośpieszną wymianę zdań między kapłanami. Rinek podszedł do Bentleya i usiadł obok niego.

- Powiedz mi - zapytał po chwili - co sądzisz o szatanie?

- Szatan to samo zło - odparł poważnie Bentley.

- Aha! - Rinek rozważał odpowiedź, a jego ogon nerwowo

uderzał o trawę. Małe zielone zwierzątko zaczęło bawić się nim. Rinek odepchnął je i powiedział:

- A więc nie lubisz szatana?

- Nie lubię.

- I nie pozwoliłbyś, by jakikolwiek Zły miał na ciebie

wpływ?

- Oczywiście, że nie - odparował Bentley, tłumiąc ziewnięcie. Zaczynało go to nudzić.

- W takim razie nie będziesz wzdragał się przed przyjęciem bardzo świętej i czczonej przez nas włóczni, którą Kran Kleu przyniósł z Domu Małych Bogów. Sprowadza ona dobro na wszystkich.

- Z przyjemnością ją przyjmę - odrzekł Bentley, przytrzymując na siłę opadające ze zmęczenia powieki i mając nadzieję, że uroczystość ma się ku końcowi.

Rinek mamrocząc odszedł. Kobiety przestały tańczyć.

Kapłani zaczęli nucić głębokimi, przejmującymi głosami.

Promienie ogniska sięgały nieba.

Zbliżył się Huascl. Twarz miał wymalowaną w biało-czarne pasy. Niósł starą włócznię z czarnego drewna, o grocie ze szkła wulkanicznego i drzewcu bogato, choć prymitywnie rzeźbionym.

Trzymając włócznię w górze Huascl rzekł:

- Cudzoziemcze z Niebios, przyjmij tę świętą włócznię. Kran Kleu dał ją Trinowi, naszemu ojcu, nadając jej magiczną moc, dzięki której stała się schronieniem dobrych duchów. Zły nie może znieść obecności tej włóczni, przyjmij ją więc, a wraz z nią nasze błogosławieństwo.

Bentley podźwignął się z trudem. Rozumiał znaczenie takich uroczystości. Przyjęcie przez niego włóczni położy kres wątpliwościom co do jego oceny. Z należytą czcią pochylił głowę.

Huascl podszedł do niego, wyciągnął włócznię i...

,.. włączył się Protec.

Jego genialność polegała na prostocie działania. Gdy

tylko któryś z czujników odebrał sygnał zagrożenia, Protec włączał wokół Bentleya pole siłowe. Pole to chroniło go w sposób doskonały, gdyż było całkowicie i absolutnie nieprzenikalne. Ale miało to też pewne ujemne strony.

Gdyby Bentley miał słabe serce, Protec mógłby go zabić swą elektroniczną prędkością działania, całkowicie nie do przewidzenia, poza tym fizycznie wyczerpującą. Przed chwilą bowiem Bentley stał jeszcze przed wielkim ogniskiem z wyciągniętą dłonią, by przyjąć świętą włócznię, gdy nagle w mgnieniu oka pogrążył się w ciemnościach.

Czuł się jak gwałtownie wrzucony do zatęchłego, ciemnego pomieszczenia, w którym ściany z gumy napierały na niego ze wszystkich stron. Przeklinał doskonałą sprawność maszyny. Włócznia nie stanowiła zagrożenia, była elementem ważnej ceremonii. Ale Protec nie znał się na niuansach i zinterpretował zdarzenie inaczej.

Teraz, w ciemnościach, Bentley szukał nerwowo kontrolki uwalniającej pole, które na domiar złego zakłóciło pracę jego błędnika. Każde ponowne włączenie pola pogarszało sytuację. Ostrożnie obmacał klatkę piersiową: gdzieś w tym rejonie powinien być odpowiedni guzik. Udało mu się w końcu zlokalizować go pod prawą pachą. Wyłączył pole.

Uczta zakończyła się nagle. Tubylcy zbili się w ciasną gromadę - tak czuli się bezpieczniej - z bronią gotową do ataku, z ogonami w pozycji poziomej.

Huascl, znajdujący się w zasięgu pola, został odrzucony na odległość dwudziestu stóp i teraz powoli zbierał się z ziemi.

Kapłani zaczęli nucić oczyszczające melodie, by uchronić się przed Złym. Bentley nie mógł mieć o to do nich pretensji.

Gdy pole Proteca zostaje uwolnione, wygląda jak nieprzezroczysta czarna kula o średnicy trzech metrów. Jeśli zostanie zaatakowane, oddaje uderzenie z siłą równą atakowi. Na powierzchni kuli pojawiają się wtedy białe linie, które wiją się, zlewają i znikają. Ruch obrotowy pola powoduje, że wydaje ono wysoki, przejmujący dźwięk.

Reasumując, nie był to widok ułatwiający zdobycie zaufania prymitywnych i zabobonnych istot.

- Przepraszam - powiedział Bentley starając się uśmiechnąć. Cóż innego można było powiedzieć w takiej sytuacji.

Huascl przykuśtykał z powrotem, ale teraz zachowywał dystans.

- Nie możesz przyjąć świętej włóczni - oznajmił.

- Cóż... to nie całkiem tak - odparł Bentley. - Chodzi o

to, że mam na sobie to zabezpieczające urządzenie, coś w rodzaju tarczy, rozumiesz? A ona nie lubi włóczni. Czy nie mógłbyś mi ofiarować na przykład świętej... tykwy.

- Nie bądź śmieszny - rzucił mu Huascl. - Czy ktoś słyszał o świętej tykwie?

- Nie, chyba nikt. Ale proszę cię, uwierz mi na słowo. Nie jestem szatanem. Naprawdę nie. Jeśli chodzi o tę włócznię, to widzisz, włócznie są u nas tabu...

Kapłani rozmawiali ze sobą zbyt szybko, by automatyczny tłumacz mógł za nimi nadążyć. Wyłapywał jedynie słowa takie jak Zły, zniszczyć, czy oczyszczenie. Bentley czarno widział swoją przyszłość.

Po naradzie Huascl podszedł do niego i rzekł:

- Niektórzy z obecnych sądzą, że powinno się ciebie zabić od razu, zanim ściągniesz na wioskę wielkie nieszczęście. Powiedziałem im jednak, że nie możesz być odpowiedzialny za różne tabu, które cię ograniczają. Będziemy się za ciebie modlić przez całą noc, a być może rano inicjacja stanie się możliwa.

Bentley podziękował. Zaprowadzono go do chaty i w pośpiechu opuszczono. Nad wioską wisiała złowieszcza cisza. Przez otwór wejściowy Bentley mógł rozróżnić małe grupki tubylców rozmawiających z przejęciem i spoglądających ukradkiem w jego stronę.

Był to marny początek współpracy dwóch ras.

Natychmiast połączył się z profesorem Sliggertem i zdał

mu relację z przebiegu wydarzeń.

- To przykre - odrzekł profesor - ale, jak wiesz, prymitywni ludzie są z reguły podstępni. Mogli chcieć cię zabić tą włócznią zamiast ofiarować ci ją.

- Jestem przekonany, że nie taka była ich intencja - zaprotestował Bentley - przecież czasami trzeba mieć zaufanie do innych.

- Ale nie wtedy, gdy twojej pieczy powierzono urządzenie miliardowej wartości.

- Nie będę w stanie nic zrobić - krzyknął Bentley. - Czy pan tego nie rozumie? Dla nich już jestem podejrzany. Nie byłem w stanie przyjąć ich świętej włóczni. Co oznacza, że prawdopodobnie siedzi we mnie Zły. A co będzie, jeśli jutro ponownie nie zostanę wtajemniczony? Przypuśćmy, że jakiś idiota zacznie dłubać sobie nożem w zębach, a Protec zechce mnie ratować? Pierwsze dobre wrażenie, które udało mi się wywrzeć, zostanie zepsute.

- Przychylność można odzyskać - powiedział profesor Sliggert sentencjonalnie - ale sprzętu o miliardowej wartości nie.

- Może zostać odzyskany przez kolejną ekspedycję. Zresztą, profesorze, dajmy temu pokój. Czy nie ma sposobu, by kontrolować Protec ręcznie?

- Nic z tych rzeczy - odrzekł Sliggert. - To podważyłoby sens jego istnienia. Jeśli miałbyś polegać na własnym refleksie, a nie na impulsach elektronicznych, to równie dobrze mógłbyś tego nie nosić.

- To proszę mi powiedzieć, jak to zdjąć.

- Jedna sprawa pozostaje nadal bezsporna - nie byłbyś

chroniony przez cały czas.

- Proszę zrozumieć - zaprotestował Bentley - wybrał mnie pan dla mej fachowości. To ja tu jestem. Wiem, z czym mam tu do czynienia. Proszę mi powiedzieć, jak się tego pozbyć.

- Nie. Protec musi przejść pełną próbę. Chcemy też, byś powrócił żywy.

- O właśnie! Tym istotom wydaje się, że mogą mnie zabić.

- Istoty prymitywne zwykle przeceniają własną siłę, siłę

swej broni i swej magii.

- Wiem, wiem, ale jest pan pewien, że nie ma sposobu przebicia się przez pole siłowe? Na przykład przy użyciu trucizny?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin