May Karol -- El Gambusino 3 - Skarb Inków.doc

(1552 KB) Pobierz
Karol May

 

 

 

 

Karol May

 

Skarb Inków

 

 


Espada

- Corrida de toros, corrida de toros! - rozlegało się z ust nawoły-waczy, którzy przystrojeni barwnymi szarfami i kokardami ciągnęli ulicami Buenos Aires.

Corrida de toros był to temat, który omawiano szczegółowo we wszystkich gazetach miasta, corrida de roros była przedmiotem roz-mów we wszystkich lokalach publicznych i prywatnych mieszkaniach.  Corrida de toros, walka byków, to słowa, które budzą entuzjazm każdego Hiszpana i tych, którzy w żyłach mają choć kroplę hiszpafi-skiej krwi. Miłośnik coiridy nic sobie nie robi z zastrzeżeń przeciw-ników jego ulubionego widowiska, którzy udowadniają, że jest ono naganne nie tylko ze względów moralnych, ale i rozmaitych innych.  Pędzi do cyrku, by wrzeszczeć triumfalnie na całe gardło na widok dręczonych zwierząt i szaleje z zachwytu, kiedy potężny byk rozpruwa brzuch konia albo nadziewa na rogi toreadora.

- Tak, corrida de toros! Jakże długo nie widziano już w Buenos Aires walki byków; jak dawno nie słyszano na Plaza de toros rżenia koni, ryku byków, okrzyków walczących oraz radosnych wybuchów publi-czności! Minęlo już wiele lat od ostatniej walki bykbw. Awinę pono-siły te parszywe stosunki polityczne w kraju.

Wojna, w którą Lopez, dyktator Paragwaju, wciągnął konfederację argentyfiską, kosztowała dotąd tę ostatnią czterdzieści milionów pe-so i pięćdziesiąt tysięcy istnień ludzkich, nie licząc dwustu tysięcy ofiar, które pochłónęła przywleczona wraz z wojną cholera. Wtedy nie było co myśleć o widowiskach. Armia argentyńska wciąż przegry-wała z Lopezem, ale w ubiegłym tygodniu odniosła znaczne zwycię-stwo. Świętowano je w Buenos Aires iluminacjami i uroczystymi pochodami i, by żaskarbić sobie przychylność ludzi, nowo wybrany prezydent Sarmiento skorzystał z okazji i dał zezwolenie na walkę byków.

Chociaż na przygotowania pozostało niewiele czasu, sprzyjające okoliczności wskazywały, że ta corrida de toros będzie niezwykle emocjonująca. Buenos Aires posiadało bowiem licznych toreadorów, którzy wyrobili sobie nazwisko i żaden z nich dotychczas nie doznał porażki. Przepełnieni wzajemną zawiścią, aż się palili do walki, aby pokaza~, który z nich jest najlepszy. Ale oto zgłosił się jakiś obcy Hiszpan z Madrytu, który od kilku dni przebywał w hotelu „Labastie” i poprosił, aby wolno mu było ubiegać się o nagrodę. Kiedy wymienił swoje nazwisko, panowie z komitetu organizacyjnego bardzo chętnie udzielili mu zezwolenia, był to w końcu nie byle kto, tylko senior Crusada, słynny w całym krblestwie Hiszpanii espada:

Wiadomość o tym wprawiłą mieszkaficów miasta w podniecenie, ale wkrótce okazało się, że to jeszcze nie wszystko. Zgłosiło się mianowicie jeszcze dwóch seniores, których chęć przystąpienia do walki wzmogła podniecenie. Jeden z nich był właścicielem wielkich stad bydła. Prżed laty, nie bacząc na koszty, sprowadził wiele północ-noamerykafiskich bizonów, by spróbować skrzyżowania ich z rodzimą rasą byków. Te potężne zwierzęta okazały się jednak tak dzikie i ; nieposkromione, że właściciel postanowił je zastrzelić. Zapropono-wał, że najsilniejszego spośród nich dostarczy za darmo na walkę.  Drugi senior był właścicielem hacjendy w okolicy San Nicolas. Jego peoni, chcąc złapa~ jaguara, który przetrzebił mu stada owiec, założyli 6 wnyki i tak im się poszczęściło, że złapali drapieżnika nawet nie zranionego. Nie zabito jaguara, chcąc go sprzedać, a teraz hacjendero oświadczył, że sprowadzi tu zwierzę, by sprezentować go komitetowi.  Nietrudno sobie wyobrazić, że obecność słynnego toreadora oraz perspektywa walki z bizonem i jaguarem były ogromnie ważne nie tylko dla publiczności, ale przede wszystkim dla tutejszych toreado-rów. Toreadorzy albo toreros - słowo to pochodzi od toro, byk - dzielą się na poszćzególne grupy, z których każda ma do wykonania własne zadanie. ‘Idk więc są to picadores, którzy drażnią byka oszcze-pami, pozostając na koniach. Następnie banderilleros, którzy - jeśli picador znajdzie się w niebezpieczeństwie-mają za zadanie odwró-cie od niego uwagę byka za pomocą kolorowych szarf i skierować ją na siebie, a potem wbić mu w kark cienkie pręty zaopatrzone w zakrzywione haki, banderillos. Wreszcie espada.~, właściwi zawodnicy, którzy muszą dobić byka mieczem. Nazwa ta pochodzi od słowa espnda, miecz: Espados nazywają się inaczej ynatadores, od słowa matar, zabijać i obowiązkiem ich jest zadać bykowi cios ostateczny; jeśli nie został trafiony śmiertelnie, ale już padł.  Jak wspomniano, nawoływacze przemierzali ulice Buenos Aires, by ogłosiE, że jutro odbędą się walki byków. Było to wieczorem. Kto mógł, zamykał swój sklep, by udać się do kawiarni lub do confiterii i fam porozmawiać o wydarzeniach dnia. Confiterias to lokale, w któ-rych spożywa się jedynie lody i ciastka.

„Cafe de Paris”, uznana za najwytworniejszą kawiarnię w Buenos Aires, była tak przepełniona gośćmi, że trudno byłoby w niej znaleźć wolne miejsce. Panowało tam duże ożywienie, zwłaszcza przyjednym stoliku, do którego wciąż zwracały się oczy obecnych, gdyż siedzieli przy nim trzej argentyńscy espadas, którzy nazajutrz mieli udowodnić swą odwagę. Choć wobec siebie pełni zawiści, byli zgodni w twierdze-niu, że komitet popełnił niewybaczalny błąd, dopuszczając do walki Hiszpana. Postanowili uczynić wszystko, by odebrać mu dotychczaso-wą sławę. Jeden z nich, który najwięcej się chełpił, oświadczył, że już pierwszym ciosem powali południowoamerykafiskiego bizona. Za-propnował nawet obecnym, by poszli z nim o zakład, że słowa dotrzy-ma.

Obok, przy innym stoliku, siedziało czterech wytwornie ubranych panów. Zwłaszcza jeden rzucał się w oczy. Był olbrzymem i choć mógł mieć niewiele ponad pięćdziesiątkę, jego gęsta długa broda była biała jak śnieg. Włosy miał również siwe. Mocno opalona twarz wskazywa-ła, że to gauczo lub w ogóle człowiek, który przebywa tylko na wolnym powietrzu, na pampasach lub nawet w dzikich ostępach, lecz eleganc-kie, uszyte wedle najnowszęj paryskiej mody ubranie świadczyło ó czymś. wręcz przeciwnym. ‘Ii~zej jego współbiesiadnicy byli również mocno opaleni. Jeden z nich zwrócił się do niego ze słowami:

- Słyszałeś tego samochwałę, Carlosie?

Brodacz tylko skinął głową.

              - I co ty na to?

Zapytany wzruszył ramionami, a po jego poważnej twarzy prze-mknął lekceważący uśmieszek.

              - Jestem całkowicie twojego zdania - ciągnął tamten. - Trzeba mieć nie byle jakie umiejętności, by tutejszego toro dobić mieczem, zanim osłabnie. A ty wiesz lepiej od nas, co to znaczy bizon północno-amerykański, bo przecież przebywałeś tam dwa lata i polowałeś na bizony. ‘I~n espada nie będzie chyba w stanie dotrzyma~ obietnicy.

              - I ja tak sądzę. Bizona nie zabija się słowami.

Powiedział to głośniej, niż zamierzał. Espada to usłyszał, zerwał się, podszedł i rzekł niemal rozkazującym tonem:

              - Senior, czy zechce mi pan zdradzić, jak się nazywa?

Siwobrody zmierzył go wzrokiem nad wyraz obojętnym i odparł:

              - Czemu nie; jeśli przedtem poznam pafiskie nazwisko.

-          Moje nazwisko jest szeroko znane, jestem Antonio Perillo.

Na te słowa oczy olbrzyma na chwilę zabłysły, ale zaraz przymknął powieki i rzekł takim samym tonem jak przedtem.

              - Nazywam się Hammer.

- Czy to niemieckie nazwisko?

-Tak.

- Czy jest pań Niemcem?

- Owszem. .

- Więc niech pan trzyma język za zębami, kiedy idzie o tutejsze sprawy. Jestem porteno, rozumie pan?

Wypowiedział to słowo z naciskiem i spojrzał przy tym dumnie z góry na tamtego. Porcenos-tak nazywają siebierodowici mieszkaficy kraju. Jeśli espada sądził, że tym słowem wywrze wrażenie, to się pomylił, gdyż olbrzym jakby nie wiedział, co to słowo oznacza i espada ciągnął coraz gniewniej.

- Wyraził się pan o mnie z lekceważeniem. Czy zechce pan cofnąć te słowa?

- Nie. Powiedziałem, że bizona nie zabija się słowami, a ponieważ jestem Niemcem, zawsże wiem, co mdwię.

-Caramba! To niesłychane! Ja, najsłynniejszy espada w tym kraju, mam pozwolić, by szydził ze mnie Niemiec! Co pan na to powie, je5li wyzwę pana na szpady?

- Nic, ponieważ nie warto o tym mówić - odparł Hammer, odchylając się na krześle i rzucając na espadę spojrzenie, które bynaj-mniej nie wyrażało obawy.

To wzburzyło tamtego jeszcze bardziej. Z błyszczącymi od gniewu oczami podszedł o krok bliżej, podniósł ramię jakby do uderzenia i zawołał:

- Co, nie chce pan cofnąć swej obelgi i dać mi satysfakcji?

- Nie.

- Dobrze, więc naznaczę pana jako pozbawionego czci tchórza.

Ma pan! .

Chciał uderzy~ Niemca pięścią w twarz, ale ten zapobiegł uderze-niu, szybko się zerwał, wziął espadę za ramiona i cisnął nim o ścianę, aż zadudniło.

Wszyscy goście zerwali się z miejsc, by zobaczyć, co się teraz stanie.

Espada ubrany był według francuskiej mody, a więc należało się spodziewa~, że nie ma przy sobie broni. On jednak szybko się zerwał, sięgnął pod surdut, wyciągnął długi nóż i z rykiem wściekłości rzucil się na Niemca. ‘I~n nie cofnął się ani o cal, chwycił szybkim ruchem rękę trzymającą nóż i tak silnie przycisnął espadę, że ten z okrzykiem bólu upuścił broń. Potem rozkazał groźnie:

                            - Daj spokój, Perillo! Nie ze mną w ten sposób. Znajdujemy się w Buenos Aires, a nie w Salina del Condor. Zrozumiano?

Przy tych słowach przeszył przeciwnika tak ostrym wzrokiem, jak gdyby chciał zajrzeć w głąb jego serca. Peńllo cofnął się i z przeraże-niem spoglądał na mówiącego. Zbladł jak płbtno, oczy mu migotały niepewnie, a głos drżał,,kiedy powiedział;

                            - Salina del Condor? Nie wiem, co to znaczy.

                            - Wiesz aż nazbyt dobrze, widzę to po tobie. ‘

                            - Nie wiem, o ćzym pan mówi: Nie chcę mieć z panem nic do czynienia. .

                            - Masz po temu wszelkie powody, Peńllo!

Sięgnął do kieszeni, rzucił na stół lcilka papierowych peso, by zapłacić za konsumpcję, zdjął kapelusz z haka i poszedł do drzwi. Nikt nie odważył się go zatrzymać. Kiedy wstał, wszyscy ujrzeli, że z tym goliatem lepiej nie zaczynać. Jego trzej towarzysze poszli za-nim.

Kiedy drzwi się na nimi zamknęly; espada znów nabrał odwagi.  Zwrócił się do swoicb towarzyszy, by załagodzić porażkę, ponieważ jeden z nich zawołał szyderczo:

                            - Co za hafiba, Perillo! On cię przewrócił!

                            - Biegnij więc za nim i oddaj mu! Z takim olbrzymem nikt nie wygra!

                            - Możliwe. Ale mówił do ciebie „ty”. A ty pozwoliłeś na to, sam mówiąc mu „pan”.

                            - Wcale tego nie zauważyłem.

                            - A co znaczy to Salina del Condor? Co on miał na myśli?

                            - Skąd mam wiedzieć? Ten Niemiec cierpi na jakieś urojenia.

Przecież wiecie, że wszyscy Niemcy są trąceni. Dajmy temu spokój.  Zapewne nie skończono by z tym tematem, ale właśnie wszedł ktoś, kto przyciągnął oczy wszystkich. Był to gauczo, tak mały i cherlawy, jakiego żaden z obecnych jeszcze w życiu nie widział. Człowieczek ten miał na sobie białe, szerokie spodnie, sięgające do kolan i czerwoną bawełnianą c~iripa. Jest to koc, który mieszkańcy pampasów owijają na ukos dookoła bioder, podciągają z przodu i z tyłu, a potem okręcają wokół ciała w talii.‘ Rękawy koszuli, równie śnieżnobiałej jak spodnie, mały człowieczek zakasał za łokcie, tak, że przedramiona miał odkry-te. Nad pasem przewiązana była czerwona szarfa, której końce zwisały po bokach. Równie czerwone poncho okrywało górną połowę ciała.  Na nogach miał buty, jakie zwykli nosić gauczo. Aby wykonać takie buty to, podczas zarzynania konia ściąga się skórę zjego pęcin, ale się jej nie wyprawia, tylko ciepłą wkłada do wrzątku, by łatwiej było zeskrobać sierść. Kiedy skót~a jest jeszcze mokra, wciąga się ją na nogi jak pończochy i czeka, aż wyschnie i w ten sposób otrzymuje się odporne na niepogodę obuwie, którego co prawda nigdy już nie można zdjąć. Nosi się je tak długo, aż spadną z nóg. Ocżywiście osłonięte są tylko podudzia i wierzchy stóp. Palce natomiast wystają, podeszwa także jest bosa. Gauczo, który nosi takie obuwie, chodzi więc boso, jeśli w ogóle chodzi. Najczęściej bowiem porusza się tylko wówczas, kiedy jest we własnej ~ chacię, poza tym zawsze siedzi na koniu. Falce nóg muszą być bose ze względu na strzemiona, bo te są tak tnałe, że wchodzi do nich tylko duży palec. Za to ostrogi, które gauczo zwykle nosi, są ogromne. Ten mały mężczyzna miał na głowie szary filcowy kapelusz, z którego zwisał chwościk, a pod nim jedwab-ną, czerwoną chustkę. Chustkę nosi gauczo pod kapeluszem, by chronić kark przed żarem słonecznym. Chustka daje również ochłodę podczas jazdy konnej, bo wiatr wydyma ją i chłodzi kark. U pasa pod szarfą przybysz miał długi nóż i pistolet, a na ramieniu podwójną flintę, która była niewielę krótsza od niego samego. W rękach trzymał dwie książki. .

Ta ostatnia okoliczność zwróciła szczególną uwagę. Gauczo z

książkami! ‘l~go jeszcze nigdy nie widziano. W dodatku był on gładko

ogolony, co także wydało się dziwne. Mężczyzna zatrzymał się na

              -              chwilę przy drzwiach i pozdrowił wszystkich głośnym buenos dfasl odszedł do stolika, który właśnie się zwolnił, usiadł, otworzył

Potem p obie l~.siążki i zaczął gorliwie je studiować. Były to dwa traktaty Królewskiej Akademii Nauk w Berlinie Daltona i Weissa.

Panujący hałas ucichł. Mały zaskoczył zebranych, nie wiedzieli, co

o nim sądzić. Ale jego to nic nie obchodziło. Nawet tego nie zauważył;

był pogrążony w czytaniu i wcale mu nie przeszkadzało, kiedy znów odniosły się głosy i rozpoczęto na nowo rozmowy o walce byków.

Tylko kiedy kelner, równie mały jak obcy przybysz, podszedł i zapytał,

co mu podać, gość spojrzał i najczystszym hiszpafiskim zapytął:

                            -Czy mogę dostać piwo? Mam na myśli cerevisia, jak to się nazywa po łacinie.

                            -‘Tak, senior. Mamy piwo, sześć peso butelka.

                            - Proszę mi przynieść butelkę ampulla, czyli po łacinie lagoena.

Kelner spojrzał na niego ze zdziwieniem, przyniósł butelkę oraz szklankę i nalał do pełna. Goś~ jednak nie pił, nie odrywał się od książek. Przestano się więc nim interesować, zwyjątkiemjednej osoby - Antonia Perilly. Ten nie spuszczał z niego oka, wydawało się, że nawet w myślach się nim zajmuje. Wreszcie wstał, podszedł, ukłonił się i rzekł uprzejmie:

                            - Przepraszam, senior! My chyba się znamy?

Mały gauczo oderwał się od swojej lektury, wstał i odparł równie uprzejmie:

- Bardzo mi przykro, senior, ale muszę stwierdzić, że pan się myli.              Nie znam pana.

- Wobec tego musi pan mieć powód, aby temu zaprzeczyć. Jestem przekonany, że spotkaliśmy się nad rzeką.

- Nie, bo wcale tam nie byłem. Jestem dopiero od tygodnia w tym kraju i przez ten czas nie ruszałem się ani na krok z Buenos Aires.

- Czy wolno zapytać, gdzie pan mieszka?

- W Jóterbogk, które pisze się także Jiiterbog lub Jóterboch.

Dotąd pozostaje nie rozstrzygnięte, jak właściwie należy pisać tę nazwę. Ja zdecydowałem się na Jóterbogh:

-Ta miejscowo~ć w ogóle nie jest mi znana. Czy byłby pan łaskaw powiedzieć mi swoje nazwisko?

- Chętnie. Nąźywam się Morgenstern, doktor Morgenstern.

- A kim pan jest?

- Jestem uczonym.

- A czym się pan zajmuje?

- Zoologią, senior. Obecnie przybyłem do Argentyny, by odszu-kać glyptodonta, megatheńum i mastodonta.

- Nie rozumiem, co pan mówi. Nigdy tych słów nie słyszałem.

- To pancernik olbrzym, leniwiec olbrzym i słofi olbrzym.

Espadzie wydłużyła się mina, spojrzał na małego cżłowiecżka ba-dawczo, następnie zapytał:

- A gdzie zamierza pan szukać tych zwierząt?

- Oczywiście na pampasach, niestety, nie mogę jeszcze dokładnie stwierdzić, czy żyły one w dyluwium czy wcześniej.

- Dyluwium? Rozumiem, senior! Używa pan niezrozumiałego języka, aby podkreślić, że jestem natrętny.

- Ten język wcale nie jest taki niezrozumiały. Niech pan zajrzy do obu tych książek. Ich autorzy są znawcami dyluwium! Weiss i Dalton, na pewno pan o nich słyszał i...

- Nie, nie słyszałem - przerwał mu toreador. - Nie znam tych panów. Ale co się tyczy pana, to w dalszym ciągu twierdzę, że pana znam, i to lepiej, niż się panu.zdaje. Niech się pan przyzna, że strój, jaki pan ma na sobie, to przebranie.

- Przebranie? Jeśli mam być szczery, to ostatnio rzadko chodzę ubrany jak gauczo.

- Ale jeździ pan konno wspaniale, widziałem.

- Myli się pan, senior. Co prawda raz jeden miałem okazję dosiąść

13 konia, po łacinie equus, ale to, co łacinnik określa jako equo vehi, mianowicie sztuka jeździecka, pozostało dla mnie prawie obce.  Perillo pokręcił głową. Uśmiechnął się dyplomatycznie i rzekł z ukłonem:

- Nie będę się panu dłużej narzucał, senior, ponieważ ,każde pańskie słowo mówi mi, że pragnie pan pozostać nie rozpoznany.  Zechce pan łaskawie wybaczyć moją natarczywość! Jestem przekona-‘ ny, że nadejdzie dzień, kiedy zrzuci pan maskę!  Wrócił do swego stolika. Czerwony gauczo pokręcił głową, usiadł i mruknął:

- Maska! Zrzucę maskę! ‘l~n senior jest najwidoczniej bardzo roztargniony.

Potem pochylił się nad swymi książkami. Ale wkrótce znów mu przeszkodzono, bo kelner, który stał w pobliżu i słyszał tę rozrnowę, podszedł i rzekł:

              - Senior, nie chce pan się napić? Szkoda piwa, nie powinno stać tak długo otwarte.

Gauczo spojrzał na niego, ujął szklankę, wypił łyk; potern rzekł życzliwie:

              - Dziękuję, senior. Należy się przyzwyczaić, że czasem pizy tym co konieczne, człowiek zapomina o przyjemnym. Ale picie, po łacinie bibere, jest nie tylko przyjemne, lecz też konieczne.

Chciał czytać dalej ale spostrzegł, że kelner jeszcze stoi, więc zapytał:

-          Czy ma pan jeszcze jakąś uwagę, senior

-          Jeśli pan pozwoli, tak. Mówił pan przedtem o Jóterbogh. Czyżby pan był Niemcem?

-          Owszem, świadczy o tym moje nazwisko, Morgenstern. Gdybym był Rzymianinem, może po łacinie nazywałbym się Iubar.

              - Ogromnie mnie to cieszy, senior. Czy mogę rozmawiać z panem po niemiecku

              - Po niemiecku? Czy pan jest Niemcem?

- Oczywiście! Urodziłem się w Stralau pod Berlinem, a więc jestem pańskim rodakiem, doktorze. Bo przedtem usłyszałem, że jest pan doktorem.

- Ze Stralau! Kto by pomyślał! Sądziłem; że jest pan Argentyb-czykiem. A w jaki sposób trafił pan tutaj?

- Jestem człowiekiem wody, wie pan, łowienie ryb w Stralau i jezioro Rummelsburg. Człowiek zwyczajny wody i ona go ciągnie.  ‘Ii~afiłem więc do Hamburga, a stamtąd do Ameryki Południowej.

- Czego pan tu szukał?

- Chciałem się wzbogacić.

- No i...?

, - No właśnie! Nie tak łatwo się dorobić, jak sobie myślałem.  Nadeszły marne czasy i wcale nie chcą się skoficzyć. Nie da się uciułać wymarzonych milionów.

- Czy ma pan krewnych w ojczyźnie?

- Nie. Gdybym kogoś miał, zostałbym w domu. Chciałem iść do wojska, bo zawsze miałem serce patrioty, ale byłem o dwa cale za niski, więc mnie nie wzięli. Tak mnie to rozeźliło, że pojechałem w obce strony, by sprawdzić, czy tam też okażę się niezdatny.

- Jak długo pan tu jest?

- Pię~ lat. -

-~ I co pan w tym czasie robił?

- Rozmaite rzeczy, które były uczciwe; ale do niczego nie doszed-łem. Teraz jestem kelnerem, ale tylko jako pomoc na dziś, bo spodzie-wają się dużo gości. Ostatnio pracowałem w porcie.

- Czy był pan już w głębi kraju? Pytam nie bez powodu:

-‘Pak. Dwa razy dotarłem do ‘Iiicaman jako stajenny.

- Jeździ pan konno?

- No pewnie! ‘I~go człowiek się tu uczy szybciej, niż sobie pomyśli.

- Tó dobrze, bardzo dobrze! A teraz sprawa najważniejsza. Podo-bno tu w Argentynie jest bardzo dużo kości? ‘

- Całe masy!

- Znakomicie! Właśnie ich szukam.

- Kości? Po co?

- Interesuję się nimi.

- Tak? Co prawda nie wiem, co w tym interesującego, ale mogę pana pocieszyć. Jeśli potrzebuje pan ko~ci, to mogę panu dostarczyć całe ładunki.

- Kości mastodonta?

- A co to takiego?

-1ó słofi olbrzym.

-‘I~go zwierza nie znam.

j - Nic dziwnego, żył jeszcze przed potopem.

- No to już wyginął, jego kości też nie ma. ‘Iii po potopie zostały tylko kości bydła, koni i owiec.

- Pan mnie nie zrozumiał. Szukam kości przedpotopowych zwie-rząt, takich, które są w tutejszym Muzeum Przyrodniczym.

- Aha! Takie to tkwią w ziemi i trzeba je odkopywać. Widziałem je. W pampasach są wszędzie. I czegoś takiego pan szuka?

-Tak. Zamierzam też przyjąć na służbę kilku gauczo. Aby zrobić na nich sympatyczne wrażenie, ubrałem się tak jak oni. Przede wszy-stkirn potrzebny mi służący, na którym mógłbym polegać. Pan mi się podoba, ma pan uczciwą, a zarazem ~prytną twarz, i wydaje się pan być niegłupi, po łacinie stulticia. Czy ma pan ochotę?

- Czemu nie, jeśli będzie się pan ze mną dobrze obchodził.

- Więc niech pan przyjdzie do mnie jutro rano, to omówimy wszyśtko, co niezbędne. C~y zna pan bankiera Salida?

- Tak. Ma tu w pobliżu swój interes, ale mieszka w quinta pod rniastem.

- Ja także tam mieszkam, jestem jego gościem. A teraz niech mi pan pozwoli dalej czytać.

- Dobrze, niech pan czyta, panie doktorze. Jutro się stawię i myślę, że ubijemy dobry interes. Wydobędę dla pana z ziemi każdą kość, nawet największą.

16

‘I~eść tej rozmowy widać dalej zajmowała Morgensterna, bo czytał teraz mniej uważnie niż przedtem i nie zaporninał o piciu.  Kiedy już prawie opróżnił butelkę, Antonio Perillo wstał, by zapła-cić i wyjść. Jakiś czas potem wyszedł także Morgenstern. Zapłacił sześć peso. Wydaje się to bardzo drogo, ale piwo, przynajmniej to sprowadzane z Europy, uważano wówczas za napój luksusowy.  Gdy Morgenstern opuścił kawiarnię, skręcił w ulicę w lewo, która prowadziła w kierunku quinty bankiera. Był zbyt zaabsorbowany swoi-mi myślami, by zwróci~ uwagę na dwie postacie, które stały naprzeciw oparte o słupy przy drzwiach. Byli to Antonio Perillo .i jeszcze jeden człowiek, który przedtem także znajdował się w kawiarni. ‘I~n drugi był wyższy i mocniejszy od toreadora. Jego potężna budowa ciała zdradzała niezwykłą siłę, twarz ogorzała od słońca i wiatru wskazywała na to, że przebywał stale na pampasach i w górach. Ale ta twarz nie sprawiała dobrego wrażenia. Wąski, zakrzywiony nos prżypominał dziób sępa. Spod zrośniętych brwi spoglądały kłujące oczy. Wąskie bezbarwne usta potęgowały przykre wrażenie. Ubrany był w strój noszony w tym kraju; a na głowie miał sombrero o szerokim rondzie.  Kiedy w świetle padającym z okien kawiarni, obok których przechodził uczony, mężczyzna rozpoznał jego rysy, i szepnął do Perilla:

- Nie ma wątpliwości. To on; choćby nie wiem jak temu zaprze-czał.

- Tylko zgolił sobie brodę i ubrał się w strój gaucza. Ale tym nie zmyli ludzi takich jak my. Muszę się dowiedzieć, gdzie on mieszka.  Idź za nim.

- A ty nie pójdziesz?

- Nie. Mógłby się odwrócić i poznać mnie. Tb zbudziłoby jego podejrzenie. Wejdę do kawiarni i poczekam, aż wrócisz.

Perillo wszedł do kawiarni, a drugi mężczyzna skradał się za Nie-

mcem. Jak już powiedzieliśmy, ulica prowadziła prosto, ponieważ

Buenos Aires jest bardzo regularnie zbudowane: Składa się z samych

kwadratowych domów, wśród których ulice krzyżują się dokładn’~ pod kątem prostym, a plan miasta można przyrównać do szachownicy.

Pod względem krajobrazowym okolica jest nieciekawa. Nie ma tu

żadnego urozmaicenia, ani wzniesień, ani dolin, ani lasów. Zaraz za

miastem zaczynają się pampasy, a na horyzoncie niebo stapia się z

ziemią tak, że nie widać linii granicznej. Port jest nędzny, a woda La

Platy ma brudny, gliniasty kolor, tak że nawet ona nie przydaje miastu

uroku.

Buenos Aires zajmuje mniej więcej taką powierzchnię jak Paryż.

Możnawięc sobie wyobrazić,jakwszystko tujest rozległe. Są tu liczx~e

piękne ulice i place, ale kiedy wychodzi się ze śródmieścia, napotyka

się prymitywnie sklecone składy, brzydkie chaty i wysypiska. Kilka podmiejskich ulic wygląda elegancko, ponieważ stoją tam wille boga-tych mieszkaficów. ‘Taka willa nosi nazwę quinta.

                                          W ludnym śródmieściu można spotkać dwu-, trzy-, a nawet cztero-

                            piętrowe domy, ale poza tym są tam parterowe budynki, które nie

wznoszą się w górę, lecz rozćiągają wszerz i w głąb. ‘I~ budynki mają

płas...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin