Jeffrey Deaver Tańczący Trumniarz.doc

(1688 KB) Pobierz

       

JEFFERY DEAVER

 

       

       

      

TAŃCZĄCY TRUMNIARZ

        

       

(Przełożył: Łukasz Praski)

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

 

 

 

Prószyński i s-ka

2003

 

OD AUTORA

       

       

        Jak wiadomo wszystkim pisarzom, książki tylko w części są ich własnym dziełem. Na kształt powieści wpływ mają nasi najbliżsi i przyjaciele, czasem ingerując w jej kompozycję bezpośrednio, a czasem w bardziej subtelny, choć nie mniej ważny sposób. Chciałbym podziękować kilku osobom, które pomogły mi w pracy nad tą książką: dzięki Madelyn Warcholik - mojemu niewyczerpanemu źródłu inspiracji - postaci zachowały autentyzm, a mknące naprzód wątki powieści nie zeszły na manowce. Dziękuję moim wydawcom, Davidowi Rosenthalowi, Marysue Rucci i Carolyn Mays, za ich cierpliwość i wspaniałą pracę; agentce Deborah Schneider za to, że jest najlepsza w swojej profesji, oraz mojej siostrze pisarce, Julie Reece Deaver, która była przy mnie przez cały czas.

 

1

 

ŚMIERĆ MA WIELE TWARZY

 

       

        Żadnego jastrzębia nie można oswoić. W kontaktach z ptakiem nie ma miejsca na sentymenty. To w pewnym sensie sztuka psychiatrii. Jeden umysł przeciwstawia się drugiemu z zimną i nieugiętą zaciętością.

        „Jastrząb gołębiarz”

        T.H. White

       

Rozdział pierwszy

       

       

        Kiedy Percey Carney żegnała się ze swoim mężem, nie przypuszczała, że więcej go nie zobaczy.

        Edward Carney wsiadł do samochodu zaparkowanego przy Wschodniej Osiemdziesiątej Pierwszej ulicy na Manhattanie i po chwili włączył się do ruchu. Carney, spostrzegawczy z natury, zauważył zaparkowaną w pobliżu ich domu czarną furgonetkę. Wóz miał lustrzane szyby, zapaćkane błotem. Rzuciwszy okiem na grata, Carney zauważył numery Wirginii Zachodniej i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że w ciągu kilku ostatnich dni parę razy widział tę furgonetkę na ulicy. Potem jednak sznur samochodów przyspieszył. Carney zdążył przejechać na żółtym świetle i zupełnie zapomniał o furgonetce. Po chwili jechał już na północ Aleją Roosevelta.

        Dwadzieścia minut później sięgnął po telefon i zadzwonił do żony. Kiedy nie odebrała, zaniepokoił się. Według planu Percey miała lecieć razem z nim - poprzedniego wieczora rzucili monetą o to, kto będzie drugim pilotem, i ona wygrała, kwitując zwycięstwo swym niepowtarzalnym uśmiechem triumfu. Ale o trzeciej nad ranem zbudziła się z dokuczliwą migreną, która dręczyła ją potem przez cały dzień. Zadzwonili do kilku osób i znaleźli kogoś innego na jej miejsce, a Percey wzięła fiorinal i wróciła do łóżka.

        Migrena była jedyną dolegliwością, która mogła ją zatrzymać na ziemi.

        Edward Carney był wysoki i szczupły; mimo czterdziestu pięciu lat nadal nosił wojskową fryzurę. Przekrzywił głowę, słuchając dzwonków telefonu oddalonego o parę mil. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, odłożył słuchawkę, czując lekkie zdenerwowanie.

        Utrzymywał stałą prędkość sześćdziesięciu mil na godzinę, jadąc dokładnie środkiem prawego pasa; jak większość pilotów, w samochodzie był konserwatystą. Ufał innym pilotom, lecz większość kierowców uważał za szaleńców.

        W biurze Hudson Air Charters na lokalnym lotnisku Mamaroneck w Westchester czekało na niego ciasto czekoladowe. Z okazji podpisania nowego kontraktu upiekła je własnoręcznie pedantyczna i sztywna Sally Anne, pachnąca niczym dział perfumeryjny u Macy’ego. Miała na piersi wyobrażającą dwupłatowiec broszkę ze sztucznych brylantów, którą dostała na Boże Narodzenie od wnuków, i rozglądała się uważnie, pilnując, by każdemu z kilkunastu pracowników dostała się porcja smakołyku. Ed Carney zjadł parę kęsów, rozmawiając o dzisiejszym locie z Ronem Talbotem, którego wielki brzuch zdradzał, że Ron przepada za ciastem, choć tak naprawdę żył głównie dzięki kawie i papierosom. Talbot pełnił dwie funkcje, dyrektora firmy i kierownika technicznego. Martwił się, czy zdążą z załadunkiem, czy prawidłowo obliczono zużycie paliwa, czy uczciwie wycenili pracę. Carney poczęstował go resztą swojej porcji ciasta i poradził mu, by się rozluźnił.

        Znów pomyślał o Percey i poszedł do swojego biura zadzwonić.

        W domu wciąż nikt nie podnosił słuchawki.

        Jego niepokój przybrał na sile. Ludzie, którzy mają dzieci albo własną firmę, zawsze odbierają telefony. Odłożył z trzaskiem słuchawkę, zastanawiając się, czy zadzwonić do sąsiada, by sprawdził, co się dzieje z żoną. Jednak w tej samej chwili przed hangarem obok biura zatrzymała się duża biała ciężarówka. Czas do pracy. Osiemnasta.

        Talbot dał Carneyowi kilkanaście dokumentów do podpisania, a tymczasem przyjechał młody Tim Randolph, ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę i wąski czarny krawat. Tim mówił o sobie „drugi pilot”, co podobało się Carneyowi. W firmie i liniach lotniczych nazywano ich „pierwszymi oficerami”, a choć Carney szanował każdego, kto dobrze sobie radził na prawym fotelu, pretensje do tytułów traktował z rezerwą.

        Lauren, wysoka brunetka, asystentka Talbota, była ubrana w swoją ulubioną, „szczęśliwą” sukienkę, której błękit pasował do barwy logo Hudson Air - sylwetki sokoła lecącego nad Ziemią opasaną siecią południków i równoleżników. Pochyliła się nad Carneyem i szepnęła:

        - Wszystko będzie w porządku, prawda?

        - W jak najlepszym - zapewnił ją. Uścisnęli się. Sally Anne również wzięła go w objęcia i zaproponowała ciasto na drogę. Odmówił. Ed Carney chciał już lecieć. Byle dalej od czułostkowości, od atmosfery świętowania. Byle dalej od ziemi.

        I niedługo potem był już w powietrzu. Trzy mile nad ziemią, za sterami leara 35 A, najlepszego prywatnego odrzutowca na świecie, lśniącego srebrem jak zwinny szczupak i pozbawionego wszelkich oznaczeń z wyjątkiem numeru rejestracyjnego.

        Lecieli prosto w kierunku zachodzącego słońca - pomarańczowej doskonałej kuli, która miękko osiadała na skłębionych różowofioletowych chmurach, przecinanych ostatnimi jasnymi promieniami.

        Tylko świt był równie piękny. A burze bardziej widowiskowe.

        Do O’Hare mieli siedemset dwadzieścia trzy mile, które pokonali w niecałe dwie godziny. Centrum kontroli lotów w Chicago grzecznie poprosiło, by zeszli na czternaście tysięcy stóp, po czym połączyło ich z kontrolą podejścia do lądowania.

        - Chicago, kontrola lądowania. Lear cztery dziewięć „Charlie Juliet”, na czternastu tysiącach -  powiedział do mikrofonu Tim.

        - Dobry wieczór, cztery dziewięć „Charlie Juliet” - odezwał się spokojny głos innego kontrolera. - Zejdź na osiem tysięcy. Ciśnienie w Chicago trzydzieści koma jedenaście. Czekaj na kurs na pas dwadzieścia siedem, lewo.

        - Zrozumiałem, Chicago. „Charlie Juliet” dziewięć z czternastu na osiem tysięcy.

        O’Hare to najbardziej zatłoczone lotnisko na świecie. Kontrola lotów skierowała ich nad zachodnie przedmieścia, gdzie krążyli, czekając na swoją kolej.

        Dziesięć minut później przez szumy radiowe przebił się miły głos:

        - „Charlie Juliet” dziewięć, kurs zero dziewięć zero, podchodzisz z wiatrem na dwadzieścia siedem, lewo.

        - Zero dziewięć zero. „Charlie Juliet” dziewięć - zameldował Tim.

        Carney spojrzał w górę na jasne punkty konstelacji połyskujące na szarostalowym niebie i pomyślał: Popatrz, Percey, wszystkie gwiazdy wieczoru...

        Wtedy poczuł zupełnie nieprofesjonalny impuls, chyba po raz pierwszy w ciągu wszystkich lat spędzonych w fotelu pilota. Niepokój o Percey stał się nie do zniesienia, jak nagły atak gorączki. Za wszelką cenę musiał z nią porozmawiać.

        - Przejmij samolot - powiedział do Tima.

        - Zrozumiałem - odparł młody człowiek, posłusznie kładąc dłonie na wolancie steru.

        Wśród radiowych trzasków odezwała się kontrola lotów.

        - „Charlie Juliet” dziewięć, zejdź na cztery tysiące. Utrzymuj kurs.

        - Zrozumiałem, Chicago - rzekł Tim. - „Charlie Juliet” dziewięć, z ośmiu na cztery.

        Carney zmienił częstotliwość radia, aby odbyć prywatną rozmowę. Tim zerknął na niego.

        - Łączę się z firmą - wyjaśnił Carney. Kiedy zgłosił się Talbot, poprosił go o telefoniczne połączenie z domem.

        Czekając na rozmowę, Carney przeszedł do rutynowej litanii komunikatów przed lądowaniem, które zaczął wymieniać z Timem.

        - Klapy do podejścia... dwadzieścia stopni.

        - Dwadzieścia, dwadzieścia, jest - odrzekł Carney.

        - Prędkość.

        - Sto osiemdziesiąt węzłów.

        Gdy Tim zaczął mówić do mikrofonu: „Chicago, «Charlie Juliet» dziewięć mija numery: pięć, cztery...” - Carney usłyszał sygnał telefonu, który dzwonił w jego domu na Manhattanie, siedemset mil stąd.

        No dalej, Percey, odbierz! Gdzie jesteś?

        Proszę...

        Kontrola powiedziała:

        - „Charlie Juliet” dziewięć, zmniejsz prędkość do stu osiemdziesięciu. Połącz się z wieżą. Miłego wieczoru.

        - Zrozumiałem, Chicago. Sto osiemdziesiąt węzłów. Do usłyszenia.

        Trzy dzwonki.

        Gdzie ona, u diabła, jest? Co się dzieje?

        Ucisk w żołądku przybrał na sile.

        Silnik wydał wysoki, zgrzytliwy dźwięk. Jęknęły przewody hydrauliczne. Carney usłyszał w słuchawkach trzaski zakłóceń. Tim obwieścił śpiewnie:

        - Klapy trzydzieści. Podwozie w dół.

        - Klapy, trzydzieści, trzydzieści jest. Podwozie w dół, jest.

        A potem - nareszcie - krótki trzask w słuchawkach. I głos jego żony:

        - Halo?

        Carney z ogromną ulgą zaśmiał się w głos.

        Chciał coś powiedzieć, lecz nim zaczął, samolotem targnął gwałtowny wstrząs i nastąpiła eksplozja, której siła w ułamku sekundy zerwała mu z głowy słuchawki i rzuciła obu mężczyzn na tablicę przyrządów. Obok nich świsnęły płonące iskry i odłamki.

        Ogłuszony Carney instynktownie chwycił niereagujący wolant steru lewą ręką; prawej już nie miał. Odwrócił się do Tima dokładnie w chwili, gdy zakrwawione ciało drugiego pilota niczym bezwładną kukłę wyssało przez dziurę ziejącą w boku kadłuba.

        - O, Boże. Nie, nie...

        Po chwili cała kabina oderwała się od rozpadającego się samolotu i pofrunęła w górę, zostawiając w szalejącym ogniu kadłub, skrzydła i silniki leara.

        - Och, Percey - szepnął - Percey... - chociaż nie miał już mikrofonu, do którego mógłby mówić.

       

Rozdział drugi

       

       

        Wielkie jak asteroidy barwy żółtych kości.

        Na ekranie komputera błyszczały ziarna piasku. Przed monitorem siedział zgarbiony człowiek z obolałym karkiem i w skupieniu spoglądał na ekran zmrużonymi oczami.

        Gdzieś w oddali rozległ się grzmot. Poranne niebo miało żółtozieloną barwę, więc lada chwila mogła się rozpętać burza. Ta wiosna była chyba najbardziej mokra w historii.

        Ziarna piasku...

        - Powiększenie - polecił i obraz stał się dwa razy większy.

        Dziwne, pomyślał.

        - Kursor w dół... stop.

        Pochyliwszy się w przód, wyciągnął szyję, studiując ekran monitora.

        Lincoln Rhyme pomyślał, że piasek to sama radość dla specjalisty od kryminalistyki: kawałki skał, czasem zmieszane z innym materiałem, o rozmiarach od pół do dwóch milimetrów (żwir jest większy, a muł drobniejszy). Przykleja się do ubrania sprawcy jak lepka farba, a potem odpada w miejscu zbrodni albo kryjówce - i tak powstaje trop łączący mordercę z zamordowanym. Piasek może też sporo powiedzieć o tym, skąd przybył podejrzany. Nieprzezroczysty piasek oznacza, że zbrodniarz przyjechał z pustyni. Przezroczysty to plaża. Hornblenda - Kanada. Obsydian - Hawaje. Kwarc i nieprzezroczysta skała magmowa - Nowa Anglia. Gładki szary magnetyt - zachodnia część Wielkich Jezior.

        Jednak Rhyme nie miał pojęcia, skąd pochodzi piasek widoczny na ekranie. Na terenach wokół Nowego Jorku leżał kwarc i skalenie. Kamienisty nad cieśniną Long Island, sypki nad Atlantykiem i mulisty nad Hudsonem. Ale ten był biały, połyskliwy, nierówny i zmieszany z jakimiś czerwonymi kulkami. A te pierścienie? Białe kamienne pierścienie, jak mikroskopijne plasterki kalmara. Nigdy nie widział czegoś podobnego.

        Przez tę zagadkę Rhyme nie spał do czwartej nad ranem. Właśnie wysłał próbkę piasku znajomemu z laboratorium FBI w Waszyngtonie. Zrobił to bardzo niechętnie - Lincoln Rhyme nie cierpiał, kiedy na dręczące go pytania odpowiedzi udzielał ktoś inny.

        Za oknem przy łóżku coś się poruszyło. Rhyme spojrzał w tę stronę. Mieszkająca w sąsiedztwie para sokołów wędrownych właśnie wybierała się na łowy. Drzyjcie gołębie, pomyślał Rhyme. Potem przekrzywił głowę, mrucząc pod nosem: „niech to szlag”, nie miał jednak na myśli swojej porażki w pracy nad niewdzięcznym piaskiem, lecz zbliżających się intruzów. Na schodach rozległy się bowiem szybkie kroki. Thom wpuścił kogoś do domu, a Rhyme nie miał ochoty na gości. Spojrzał ze złością w kierunku korytarza.

        - Nie teraz, na litość boską.

        Ale oni oczywiście nie mogli tego usłyszeć, a nawet gdyby słyszeli, i tak by się nie zatrzymali.

        Było ich dwóch...

        Jeden ciężki i zwalisty.

        Energiczne pukanie do drzwi. Weszli.

       - Lincoln.

        Rhyme chrząknął.

        Lon Sellitto był detektywem pierwszego stopnia z Departamentu Policji Nowego Jorku i to on tak głośno tupał na schodach. Obok stał szczuplejszy i młodszy Jerry Banks, jego partner, wystrojony w elegancki szary garnitur w kratę. Niesforny kosmyk włosów ułożył za pomocą lakieru - Rhyme poczuł zapach propanu, izobutanu i octanu winylu - mimo to uroczy czubek sterczał na jego głowie dumnie niczym maszt.

        Zwalisty detektyw rozejrzał się po sypialni na piętrze, która miała dwadzieścia na dwadzieścia stóp. Ściany były puste, bez jednego obrazka.

        - Co tu się zmieniło, Linc?

        - Nic.

        - A, już wiem: jest czysto - powiedział Banks, po czym raptownie urwał, zorientowawszy się, że popełnił gafę.

        - Pewnie, że czysto - odparł Thom, który wyglądał nieskazitelnie w wyprasowanych jasnobrązowych spodniach, białej koszuli i krawacie w kwiaty, choć ten wydawał się Rhyme’owi trochę krzykliwy, mimo że sam mu go kupił w sprzedaży wysyłkowej. Thom był jego asystentem od kilku lat - i chociaż już dwukrotnie został zwolniony, a raz sam zrezygnował, Rhyme wciąż zatrudniał na nowo swego doradcę-pielęgniarza, który był ucieleśnieniem spokoju. Thom wiedział już tyle o paraliżu, że mógłby zostać lekarzem, i nauczył się od Lincolna Rhyme’a tyle o kryminalistyce, że sam mógłby być detektywem. Wystarczyła mu jednak funkcja, którą towarzystwo ubezpieczeniowe nazywało „opiekunem”, choć razem z Rhyme’em traktowali ten tytuł z pewnym lekceważeniem. Rhyme nazywał Thoma różnie: swoją „kwoką” albo „Nemezis”, co dla asystenta było źródłem nieustającej radości. Thom przecisnął się obok gości.

        - Nie spodobało mu się to, ale sprowadziłem dziewczyny od Molly i jakoś udało im się doczyścić pokój. Każdy kąt wymagał niemalże odkażenia. Później nie odzywał się do mnie przez cały tydzień.

        - Nie trzeba było sprzątać. Teraz niczego nie mogę znaleźć.

        - Przecież nie musi niczego szukać, prawda? - odparł Thom. - Po to tu jestem.

        Nie miał nastroju do przekomarzania.

        - No? - Rhyme odwrócił przystojną twarz do Sellitta. - Co jest?

        - Dostałem sprawę. Może będziesz chciał pomóc.

        - Jestem zajęty.

        - Co to takiego? - zapytał Banks, wskazując nowy komputer stojący przy łóżku Rhyme’a.

        - Ach - powiedział Thom z uśmiechem, który wyprowadzał Rhyme’a z równowagi. - Teraz ma ultranowoczesny sprzęt. Pokaż im, Lincoln. Pokaż im.

        - Nie chcę.

        Jeszcze jeden grzmot w oddali, ale ani kropli deszczu. Natura jak zwykle z nich kpiła.

        - Pokaż im, jak to działa - nalegał Thom.

        - Nie mam ochoty.

        - Wstydzi się.

        - Thom - mruknął Rhyme.

        Lecz młody asystent nie zważał na groźby i brnął dalej. Poprawił swój okropny, a może po prostu modny krawat.

        - Nie wiem, dlaczego tak się zachowuje. Jeszcze wczoraj był z tego bardzo dumny.

        - Wcale nie.

        - Ta skrzynka - Thom pokazał beżowy aparat - jest połączona z komputerem.

        - O, dwieście megaherców? - spytał Banks, ruchem głowy wskazując komputer. Pod ponurym spojrzeniem Rhyme’a ugryzł się w język.

        - No - odrzekł Thom.

        Lincolna Rhyme’a nie interesowały jednak komputery. W tej chwili interesowały go tylko mikroskopijne plasterki kamiennego kalmara zmieszane z białym piaskiem.

        - Z komputerem jest połączony mikrofon - ciągnął Thom. - Komputer rozumie wszystko, co Lincoln mówi. Trochę czasu zajęła mu nauka jego głosu. Lincoln nieco mamrocze.

        W rzeczywistości Rhyme cieszył się z nowego systemu - błyskawicznie działającego komputera, specjalnie skonstruowanej skrzynki USO - układu sterowania otoczeniem - i programu rozpoznawania głosu. Wystarczyło tylko mówić do mikrofonu, by móc kierować kursorem i robić wszystko to, co robi użytkownik dysponujący myszą i klawiaturą. Mógł też wydawać polecenia. Teraz głosem regulował ogrzewanie, zapalał i gasił światło, włączał i wyłączał wieżę stereo i telewizor, pisał w edytorze tekstów, dzwonił i wysyłał faksy.

        - Może nawet komponować muzykę - powiedział do gości Thom. - Mówi do komputera, jakie ma zapisać nuty.

        - Też mi pożytek - rzekł cierpko Rhyme. - Muzyka.

        Rhyme został sparaliżowany z powodu uszkodzenia czwartego kręgu szyjnego - mógł więc kiwać głową, a także wzruszać ramionami, choć nie wyglądało to tak wyraziście, jakby sobie tego życzył. Inna cyrkowa sztuczka polegała na poruszaniu palcem serdecznym lewej dłoni, kilka milimetrów w każdym kierunku. Od kilku dobrych lat był to cały repertuar jego aktywności fizycznej; raczej nie planował skomponowania sonaty na skrzypce.

        - Ma też gry - powiedział Thom.

        - Nie cierpię gier. W ogóle nie gram.

        Sellitto, który przypominał Rhyme’owi wielkie niezasłane łóżko, gapił się bez entuzjazmu na komputer.

        - Lincoln - zaczął bardzo poważnie. - Chodzi o zadanie grupy specjalnej, złożonej z naszych i federalnych. Wczoraj wieczorem wpakowaliśmy się w szambo.

        - Utknęliśmy na amen - odezwał się niepewnie Banks. - Pomyśleliśmy... właściwie to ja pomyślałem, że zechcesz nam w tym pomóc.

        Zechcesz pomóc?

        - Właśnie nad czymś pracuję - wyjaśnił Rhyme. - Dla Perkinsa. - Thomas Perkins był agentem specjalnym i dowodził manhattańskim biurem FBI. - Zaginął jeden z chłopaków Freda Dellraya.

        Agent specjalny Fred Dellray, weteran FBI, prowadził większość tajnych agentów na Manhattanie. Sam Dellray był jednym z najlepszych tajniaków w Biurze. Za swą pracę zyskał pochwałę samego dyrektora. Kilka dni temu zaginął jeden z agentów Dellraya, Tony Panelli.

        - Mówił nam o tym Perkins - rzekł Banks. - Dziwaczna sprawa.

        Rhyme przewrócił oczami na to mało oryginalne wyrażenie. Lecz trudno było nie przyznać Banksowi racji. O dwudziestej pierwszej agent zniknął z samochodu stojącego przed budynkiem federalnym w centrum Manhattanu. Ulice nie były zatłoczone, ale też nieopustoszałe. Silnik służbowej victorii pracował, drzwi zostawiono otwarte. Nigdzie krwi, śladów po oddanym strzale ani śladów walki. Brak świadków - a przynajmniej takich, którzy chcieliby mówić.

        Rzeczywiście dziwaczna sprawa.

        Perkins miał do dyspozycji świetną ekipę do zabezpieczania miejsc zbrodni, w skład którego wchodziła grupa analiz dowodów fizycznych. Ale to Rhyme stworzył tę grupę i właśnie jego Perkins poprosił, by zajął się zniknięciem agenta. Funkcjonariusz, który pracował jako partner Rhyme’a, spędził w samochodzie Panellego dobre kilka godzin i wyszedł stamtąd z pustymi rękami, nie licząc odcisków palców agenta i dziesięciu torebek nic nieznaczących materiałów. Jedynym tropem mogło być kilkadziesiąt ziarenek tego zagadkowego piasku.

        Ziarna widniały teraz na monitorze komputera, ogromne jak ciała niebieskie.

        - Perkins pchnie do sprawy Panellego innych ludzi, jeżeli nam pomożesz, Lincoln - ciągnął Sellitto. - W każdym razie mam wrażenie, że będziesz chciał pomóc.

        Znowu „chciał”. O co im chodzi?

        Rhyme i Sellitto kilka lat temu prowadzili razem dochodzenia w sprawach głośnych zabójstw. Były to trudne sprawy. Jednak znał Sellitta nie lepiej niż innych gliniarzy. Na ogół Rhyme nie ufał własnym umiejętnościom czytania w ludziach (jego była żona, Blaine, mawiała często, że Rhyme potrafi dostrzec łuskę pocisku z odległości mili, ale nie zauważy stojącego tuż przed nim człowieka), lecz teraz wyczuł, że Sellitto coś ukrywa.

        - No dobra, Lon. Powiedz, o co chodzi.

        Sellitto skinął głową Banksowi.

        - Phillip Hansen - powiedział znacząco młody detektyw, unosząc cienką brew.

        Rhyme znał to nazwisko jedynie z artykułów prasowych. Hansen - potężny i obrotny biznesmen pochodzący z Tampy na Florydzie - był właścicielem dużej hurtowni w Armonk, w stanie Nowy Jork. Przedsiębiorstwo prosperowało doskonale, dzięki czemu Hansen stał się multimilionerem. Osiągnął wiele, a zaczynał jako drobny przedsiębiorca. Nigdy nie musiał zabiegać o klientów, nigdy się nie reklamował, nigdy nie miał kłopotów z płatnościami. Właściwie jedyna trudność, z jaką borykała się firma PH Distributors Inc., polegała na tym, że rząd federalny i władze stanu Nowy Jork nie szczędziły energii, by ją zamknąć, a jej prezesa wysłać za kratki. Hansen handlował bowiem nie, jak twierdził, używanymi pojazdami z nadwyżek wyposażenia armii, lecz bronią, najczęściej kradzioną z baz wojskowych lub sprowadzaną nielegalnie z zagranicy. W tym roku koło mostu Waszyngtona napadnięto na ciężarówkę transportującą do New Jersey broń ręczną, zginęło dwóch szeregowców. Stał za tym Hansen - prokurator generalny i prokuratura stanowa Nowego Jorku byli o tym przekonani, ale nie mieli dowodów.

        - Pchamy sprawę razem z Perkinsem - powiedział Sellitto. - I z wojskowym wydziałem śledczym. Na razie idzie nam ciężko.

        - Nikt go jeszcze nie zakapował - rzekł Banks. - Nigdy.

        Rhyme przypuszczał, że nikt by się nie odważył kablować na takiego faceta jak Hansen.

        - Ale w zeszłym tygodniu coś w końcu drgnęło - ciągnął młody detektyw. - Hansen jest pilotem. Jego firma ma magazyny na lotnisku Mamaroneck - tym niedaleko White Plains. Sąd wydał nakaz ich rewizji. Oczywiście nic nie znaleźliśmy. Dopiero w zeszłym tygodniu, w środku nocy... Lotnisko było już zamknięte, ale w środku pracowało parę osób. Widzieli faceta, którego wygląd odpowiada rysopisowi Hansena, jak podjechał do prywatnego samolotu, władował do niego jakieś worki i wystartował. Bez zezwolenia. Nie zgłosił lotu kontroli, po prostu wystartował. Czterdzieści minut później wrócił, wylądował, wsiadł do samochodu i odjechała piskiem opon. Bez worków. Świadkowie podali numery samolotu Federalnemu Urzędowi Lotnictwa. Okazało się, że to prywatny samolot Hansena, nie firmy.

        - Musiał wiedzieć, że depczecie mu po piętach - powiedział Rhyme. - Chciał się pozbyć czegoś, co miało związek z zabójstwami. - Zaczynał rozumieć, jak miał im pomóc. Trochę go nawet zaciekawili. - Kontrola lotów miała go na oku?

        - LaGuardia miała go przez chwilę. Poleciał prosto nad cieśninę Long Island. Potem zniżył lot i na jakieś dziesięć minut zniknął z ekranu radaru.

        - I chcielibyście wiedzieć, jak daleko dotarł. Cieśninę przeczesują nurkowie?

        - Zgadza się. Wiedzieliśmy, że gdy tylko Hansen dowie się o trzech świadkach, da drapaka. Udało się nam przymknąć go do poniedziałku. Areszt federalny.

        Rhyme roześmiał się.

        - Macie sędziego, który wymyśli na poczekaniu coś przekonującego?

        - Tak, jakąś bajeczkę o niebezpiecznym locie - odparł Sellitto. - I o naruszeniu przepisów urzędu lotnictwa, lekkomyślnym stworzeniu zagrożenia. Nie było zgłoszenia w kontroli lotów, poza tym Hansen leciał poniżej wymaganego pułapu.

        - Co na to pan Hansen?

        - Zna zasady. Ani słowa do oficerów, ani słowa do ludzi z prokuratury. Adwokat wszystkiemu zaprzecza i chce wytoczyć proces za bezpodstawne aresztowanie i tak dalej, i tak dalej... Jeśli więc znajdziemy te pieprzone worki, w poniedziałek idziemy przed sąd przysięgłych i bach! - mamy go.

        - Pod warunkiem - zauważył Rhyme - że w workach jest coś obciążającego.

        - Na pewno jest coś obciążającego.

        - Skąd wiesz?

        - Bo Hansen się boi. Wynajął kogoś, żeby zabił świadków. Jednego już zlikwidowano. Wczoraj wieczorem tuż nad lotniskiem w Chicago wysadzono samolot.

        A więc chcą, żebym znalazł te worki... W myślach zaczęły mu krążyć pytania. Czy można ustalić lokalizację samolotu nad powierzchnią wody na podstawie jakiegoś opadu, osadu soli albo owada rozgniecionego na przednim płacie skrzydła? Można w ogóle obliczyć czas śmierci owada? A może stężenie soli i zanieczyszczeń w wodzie? Czy podczas lotu tak nisko nad wodą silniki albo skrzydła mogły nanieść na kadłub czy ogon jakieś glony?

        - Muszę mieć mapy cieśniny - zaczął Rhyme. - Schematy samolotu...

        - Hm, nie po to do ciebie przyszliśmy - powiedział Sellitto.

        - Nie po to, żeby znaleźć worki - dodał Banks.

        - Nie? W takim razie po co? - Rhyme zmierzył młodego człowieka niechętnym spojrzeniem.

        Sellitto ponownie przyjrzał się beżowej skrzynce USO. Dołączone do niej ciemnoczerwone, żółte i czarne przewody leżały skręcone na podłodze jak kłębowisko węży.

        - Chcemy, żebyś pomógł nam znaleźć mordercę. Faceta, którego najął Hansen. Zatrzymaj go, zanim dopadnie dwoje pozostałych świadków.

        - Tak? - Rhyme czuł, że Sellitto nie powiedział wszystkiego.

        Patrząc za okno, detektyw odezwał się:

        - Wygląda na to, że to Trumniarz, Lincoln.

        - Tańczący Trumniarz?

        Sellitto spojrzał na niego i skinął głową.

        - Jesteś pewien?

        - Dowiedzieliśmy się, że kilka tygodni temu wykonał robotę w Waszyngtonie. Zabił jakiegoś pracownika Kongresu, zamieszanego w handel bronią. Mamy zapis z księgi meldunkowej i dowody na to, że Hansen dzwonił z automatu do hotelu, w którym zatrzymał się Trumniarz. To musi być on, Lincoln.

        Wielkie jak asteroidy i gładkie jak ramiona kobiety ziarna na ekranie monitora przestały nagle interesować Rhyme’a.

        - No - powiedział cicho. - To mamy sprawę.

       

Rozdział trzeci

       

       

        Przypomniała sobie:

        Wczoraj wieczorem, ostry dzwonek telefonu wcinający się w szum mżawki za oknem sypialni.

        Spojrzała na aparat z odrazą, jak gdyby to Bell Atlantic ponosił odpowiedzialność za mdłości, pulsujący pod czaszką ból i migoczące pod powiekami oślepiające światło

        Wreszcie zwlokła się na nogi i po czwartym dzwonku podniosła słuchawkę.

        - Halo?

        Odpowiedziało jej głuche echo połączenia radiowo-telefonicznego.

        Potem głos. Chyba.

        Śmiech. Chyba.

        Potężny huk. Trzask w słuchawce. Cisza.

        Urwany sygnał, tylko cisza, otulona szumiącymi w jej uszach falami.

        Halo? Halo?...

        Odłożyła słuchawkę i wróciła na kanapę, patrząc na deszcz, na uginający się pod siłą wiatru dereń. Potem zasnęła Pół godziny później obudził ją telefon z wiadomością, że lear dziewięć „Charlie Juliet” roztrzaskał się przy lądowaniu, a jej mąż i młody Tim Randolph zginęli.

        O szarym poranku Percey Rachael Clay wiedziała już, że tajemniczy wieczorny telefon był od jej męża. Ron Talbot - który bohatersko zadzwonił do niej z wiadomością o wypadku - wyjaśnił, że połączył z nią Eda w momencie katastrofy.

        Śmiech Eda...

        Halo? Halo?

        Percey odkorkowała piersiówkę i pociągnęła łyk. Myślała o wietrznym dniu sprzed kilku lat, gdy razem z Edem polecieli nad Jezioro Czerwone w Ontario cessną 180 - hydroplanem - i siadali z sześcioma uncjami paliwa w baku, a potem uczcili lądowanie, osuszając butelkę taniej kanadyjskiej whisky, po której oboje mieli największego w życiu kaca. To wspomnienie sprawiło, że do oczu, tak jak wtedy, napłynęły jej łzy.

        - Daj spokój, Perce, już wystarczy, co? - powiedział mężczyzna siedzący na kanapie w salonie. - Proszę. - Wskazał buteleczkę.

        - Dobrze - odrzekła nieprzyjemnym tonem, z ledwie powstrzymywanym sarkazmem. - Jasne. - I pociągnęła jeszcze jeden łyk. Poczuła ochotę na papierosa, ale jej nie uległa. - Po co, do diabła, dzwonił do mnie na koniec?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin