Debnicki Kazimierz - Uwaga piegowaty.doc

(1972 KB) Pobierz

 

KAZIMIERZ DĘBNICKI

 

 

 

 

UWAGA PIEGOWATY

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MON

1977

 

KRZYK W PUSTYM PODWÓRZU

 

 

Dziwna była zima tego roku*. [Mowa o zimie 1942-43. Były to czasy nasilonego terroru w okupowanej Polsce.] Jakby sprzyjała wszystkim nieszczęściom wojny. To skuwała miasto okrutnym mrozem, to niespodziewanie wybuchała przedwczesną wiosenną odwilżą. Ludzie chorowali częściej niż zwykle. Na wsi chłopi spoglądali z niepokojem na ogołocone ze śniegu pola, zakuwane, po kilku dniach pozornego przedwiośnia, w jarzmo trzaskającego, lodowatego zimna. Rosły ceny na szmuglowane ze wsi towary. W niejednym domu panował już głód, dopełniając miary nieszczęść czyhających zewsząd na ludzi. Z ulic i mieszkań hitlerowcy zabierali, kogo się tylko dało - na roboty w Niemczech, do więzień, obozów, na masowe, uliczne rozstrzeliwania, po których na murach miasta pojawiały się czerwone plakaty z długimi listami zabitych Polaków.

Pod takim plakatem, na poły już oderwanym i szeleszczącym na wietrze, zatrzymał się szczupły chłopiec. Miał na sobie krótką kurtkę z liniejącym futrzanym kołnierzem, wygniecioną narciarkę, zawadiacko skręconą na bakier i z podniesionymi nausznikami.

Chłopiec rozejrzał się. Ulica była pusta. U jej wylotu posuwała się rowerowa riksza, podskakując na zlodowaciałych wybojach. Ludzi jakby wymiotło. To właśnie zaniepokoiło chłopca. O tej przedwieczornej godzinie ruch powinien być jeszcze spory. A tu cisza. Zerknął w sąsiednią bramę, ale nie dostrzegł nikogo. Już miał pospieszyć dalej, gdy dobiegł go przenikliwy szept:

- Ty, mały, uważaj, jak Boga kocham, leziesz im prosto w łapy!

- Gdzie? Nic nie widzę... - chłopiec wskoczył do bramy i dopiero wtedy ujrzał we wnęce wiodącej do stróżówki starą kobietę. Chciał jej powiedzieć coś ostro, bo słowo „mały” nie podobało mu się, zwłaszcza że był od niej wyższy. Ale w tym właśnie momencie padły strzały. Mimo woli cofnął się głębiej, bo kule gwizdnęły blisko. Stara kobieta złapała go za rękaw. Otrząsnął się jednak i ostrożnie wyjrzał na ulicę. Kilkadziesiąt metrów od bramy kołysała się jeszcze przechylona na bok riksza. Obok niej leżał mężczyzna w grubym kożuchu, a na chodniku Niemcy rewidowali rikszarza.

- Panowie - wołał przestraszony rikszarz - ja przecie niewinny, pasażera żem wiózł...

- Milczeć! - wrzasnął Niemiec w mundurze żandarma. - Raus!* [Raus! (niem.) - Precz!]

Pchnął rikszarza kolbą, aż ten się zatoczył. Z przeciwnej strony ulicy inni żandarmi wygarnęli z bramy kilkunastu mężczyzn. Dołączono do nich właściciela rikszy.

- O rany - powiedział chłopiec, wyglądając ciągle z bramy - ale po frajersku... Musieli wszyscy akurat do tej jednej kamienicy się natłoczyć!

- Głupiś - odezwała się stara kobieta - to szwaby ich tam ustawili, żeby czekali, aż się więcej zbierze...

- E - mruknął chłopiec - to tylko zwyczajna łapanka...

I już chciał wyjść na ulicę, gdy stara zawołała:

- Życie tobie już potaniało, czy jak? Na kartki je dają?* [Aluzja do skąpych, niewystarczających racji żywnościowych przydzielanych przez okupanta osobom zatrudnionym w zakładach i firmach pracujących dla Niemców.] Tu Niemca przed godziną dziabnęli jacyś trzej i teraz łapią wszystkich. Żadna tam łapanka. Do więzienia na pewno, a potem... Sam wiesz, jak jest. Plakaty przecież czytasz?

Chłopiec postanowił jednak wyjść. Uparł się.

- Muszę - powiedział - mam swoje sprawy. Spóźnić się nie mogę. Mnie zresztą nie wezmą, za mały... - zerknął złośliwie na kobietę i spokojnie wymaszerował w mroźną szarówkę ulicy. Za skrzyżowaniem zgrzytnął hamujący ostro tramwaj i rozległy się stamtąd krzyki Niemców, wyrzucających pasażerów na ulicę; żandarmi pilnujący grupy mężczyzn na chwilę popatrzyli w tamtą stronę i chłopiec, wykorzystując ich nieuwagę, przemknął się tuż koło ściany domu. No, udało się - pomyślał wesoło, jak zawsze, gdy wykręcał się z podobnych kłopotów. Ale tym razem wesołość była nie na czasie.

- Halt!* [Halt! (niem.) - Stój!] - usłyszał za sobą. Stanął.

- Hande hoch!* [Hande hoch! (niem.) - Ręce do góry!] - wrzeszczał biegnący ku niemu hitlerowiec.

Podniósł więc ręce do góry, mrucząc do siebie: - Masz, gamoniu, za głupotę, teraz próbuj się wykaraskać.

- Ty, mały, dokąd, wohin? * [Wohin? (niem.) - Dokąd?]

- Bbbam, ttu, bby... - wybełkotał chłopiec, przybierając postawę i wyraz twarzy absolutnego kretyna. Musiało mu się to udać, bo drugi Niemiec powiedział do kolegi:

- Niemy jakiś i wygląda na głupiego...

- Jakby był niemy, to by był i głuchy - sprzeciwił się pierwszy żandarm. - Ty, ty umiesz słyszeć? No, horst du doch! * [Horst du doch? (niem.) - Czy słyszysz?] - wrzasnął wściekle.

Chłopiec kiwnął głową, że słyszy. Ale kiedy, Niemiec zapytał, czy umie mówić, odpowiedział znowu okropnym bełkotem.

- Puść go wreszcie, Hans, przecież to jeszcze dzieciak.

- Dzieciak, nie dzieciak. Niemy, a słyszy i niemiecki rozumie... Podejrzane. Ile masz lat?

Chłopiec zastanawiał się długo, robiąc idiotyczne miny, wreszcie, tuż przed nosem żandarma, policzył na palcach do trzynastu, wydając przy tym osobliwe dźwięki, przypominające bulgotanie wody w zepsutym kranie.

- Trzynaście, a wzrost ma na piętnaście, nein, nie puszczę go, komm mit, aber schnell, du Lausbube!* [Komm mit, aber schnell, du Lausbube (niem.) Chodź, tylko prędko, ty wszarzu.]

- Znowu kazał chłopcu podnieść ręce do góry i tak go prowadził po wymarłej ulicy, ku zbitym w ciasną gromadę, milczącym mężczyznom.

Już mieli go dołączyć do grupy złapanych, gdy od strony skrzyżowania, gdzie stanął tramwaj, znowu rozległy się krzyki, tupot nóg, a po chwili seria strzałów, jedna, druga, trzecia... I wtedy nagle chłopiec, odzyskawszy ku zdumieniu Niemca mowę, zawołał:

- O rany, tutaj, tutaj!... - Wskazywał przy tym na coś ręką. Wszyscy spojrzeli w tę stronę, a on tymczasem skoczył, jakby startował do stumetrówki. W parę sekund był już daleko, gnając na złamanie karku. Za nim posypały się krótkie, chaotyczne serie z pistoletu maszynowego. Ale zapadający zmrok i szybkość, z jaką chłopiec oddalał się od prześladowców, uniemożliwiały celność strzałów. Na nieszczęście jednak pojawił się samochód. Niemiecki. Żandarmi pokazywali w kierunku uciekającego i chłopiec zrozumiał, że sytuacja staje się fatalna. Zawrócił więc niespodziewanie, przeskoczył kilkoma susami jezdnię przedzieloną szerokim trawnikiem i, zanim podobny manewr mógł wykonać samochód, wpadł do najbliższej bramy... Był to ten sam dom, z którego niedawno wyszedł wbrew przestrogom starej kobiety.

Nie zdołał się jeszcze rozejrzeć, gdy usłyszał zgrzyt hamulca samochodu i trzask otwieranych drzwi. Doleciały też gorączkowe pytania niemieckie:

- Tu? Na pewno tu?

- Chyba tak.

- Szukamy?

Wpadł w podwórze, zawahał się, czy nie wbiec do którejś sieni, wreszcie doskoczył do wielkiego drewnianego śmietnika, błyskawicznym ruchem podniósł wieko, wśliznął się do niemile pachnącego wnętrza i zasunął za sobą pokrywę akurat w chwili, gdy Niemcy wbiegali na podwórze.

- O rany, kurczę pieczone - szeptał chłopiec - tu mnie mają... Och, ale tu śmierdzi... - skrzywił się.

Niemcy uganiali po podwórzu, wpadali na klatki schodowe, wołali do siebie. W końcu wyciągnęli kogoś ze stróżówki i chłopiec usłyszał znany mu już głos starej kobiety. Najpierw nie mogła zrozumieć, o co chodzi, a potem, gdy jeden z żandarmów zaczął tłumaczyć łamaną polszczyzną, próbowała udawać idiotkę.

- Sami kretyni tutaj czy co! - obruszył się któryś żandarm i widocznie mocno uderzył kobietę, bo aż jęknęła. .

- Chłopiec? - pytała płaczliwie. - Jaki chłopiec? Taki dość wysoki? Może i blondyn, ja mu tam pod daszek nie zaglądałam, panowie... Tyle że jakby może piegowaty?

- Ale ma oko! - stęknął cicho chłopiec, dusząc się wprost od zaduchu. - Stara, a widzi w ciemnej bramie...

Niemcy jeszcze o coś pytali, ale nic już ze starowiny nie mogli wydusić prócz tego, że był tu taki chłopiec, ale sobie poszedł.

- Żebyś sto lat żyła! - uśmiechnął się chłopiec, zapominając na chwilę o swoim położeniu.

Ale zaraz zrzedła mu mina, bo usłyszał głuche warczenie psa. No, tego jeszcze brakowało - pomyślał - na pewno ta czarna bestia! O rany, to będzie ze mnie deser... Nie dał jednak za wygraną. Odgarnął szybko zwały resztek, ze wstrętem wsunął się głębiej w śmietnik, prawie wyczuwając jego oślizgłe, zmarznięte dno, potem narzucił na siebie odgarnięte nieczystości i, dusząc się prawie, usiłował wstrzymać oddech. Pies wyraźnie węszył w pobliżu, Niemcy coś do siebie gadali, a chłopiec starał się zapaść niemal w podłogę pojemnika. Nagle usłyszał obok siebie ostre chrobotanie. Zamarł myśląc, że to wilczur dobiera się już do niego. Śmietnik był ustawiony na podpórkach i zwierzę mogło przecież wsunąć pod skrzynię pysk. Ale po sekundzie odetchnął; spod śmieci wysuwał się szczur. Przestraszony nagłym wtargnięciem człowieka w jego królestwo próbował opuścić niemiłe mu sąsiedztwo. Szczur lepszy od szwabów - pomyślał chłopiec, ale, nieznacznymi ruchami usiłował oddalić się nieco od zwierzęcia. To właśnie przeraziło chyba szczura, bo skoczył gwałtownie w górę, uderzając całym ciałem o sklepienie śmietnika. Hałas zwrócił uwagę żandarmów.

- Tu jest, tu siedzi, w śmietniku! - rozległy się ich krzyki. Podbiegli, głośno tupocąc po kostkach podwórza, a jeden z nich kolbą karabinu podważył wieko pojemnika.

- Wyłaź, raus, schnell, prynko, prynko! - wrzeszczeli.

Pies warczał groźnie, czając się do skoku. Nagle, jak pocisk wystrzelił ze śmietnika przerażony i ogłupiały szczur. Chłopiec usłyszał okrzyk żandarma, skowyt psa, a potem gromki śmiech. Niemców musiał ogromnie ubawić widok przestraszonego kolegi i zaskoczonego psa. Pokręcili się jeszcze po podwórzu, ale doszli zapewne do wniosku, że prócz szczura nikogo w śmietniku nie było, bo po jakimś czasie rozległ się warkot zapuszczanego silnika. Samochód odjechał spod bramy.

Chłopiec odczekał jednak dłuższą chwilę. Dopiero kiedy od strony ulicy nie dobiegały już żadne niepokojące dźwięki, zaczął się wygrzebywać ze śmieci. Potem starannie otrzepał ubranie. Na dworze było już ciemno, przez szpary w czarnych, papierowych zasłonach okien sączyły się wąskie strużki słabego światła. Minął wolno mieszkanie dozorcy, z którego dochodził znajomy głos starej kobiety, rozprawiającej o czymś z ożywieniem. Ostrożnie wyjrzał na ulicę wypatrując, czy nie grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Wreszcie zdecydował się. Pobiegł cichym krokiem w stronę najbliższej przecznicy. Po drodze zerknął na wystawę małego zegarmistrzowskiego sklepu i stwierdził, że minęła już ósma wieczór, godzina policyjna, po której nie wolno było przebywać na ulicy. Nie przejął się tym i uważając tylko, by nie natknąć się na jakiś niemiecki patrol, ruszył w stronę domu.

Miał dość daleką drogę. Tym bardziej że musiał kołować, wybierać małe, odludne uliczki, w które rzadko się zapuszczały patrole i gdzie od pokoleń zamieszkiwali ludzie krewcy, skłonni do bójki, niespokojni. Tu znajdowały się złodziejskie meliny, punkty paserskich usług, miejsca zebrań przestępczego świata. Ale chłopiec był z tą dzielnicą zżyty, nie obawiał się jej mieszkańców, miał wśród nich znajomków. Nawinął się właśnie taki jeden. Podpierał mur niewielkiego, pokrytego liszajami wilgoci domku i pogwizdywał z cicha.

- E, ty! - rzucił, gdy chłopiec przechodził koło niego. - Dokąd to spieszysz, stary? Na bal?

- Do domu...

- A, to ty, cześć Pietrek, nie poznałem w tej ćmie niemieckiej... Co tak późno walisz?

- Łapali na Radzymińskiej...

- E, to to wiem. A co? Ciebie też złapali?

- O mały włos... w śmietniku przesiedziałem.

- Czuć nawet - powiedział tamten. - Tak cokolwiek zajeżdżasz. Uważaj tylko, stary, bo i tutaj łapali. Ja też tak stoję na kiku, bo, cholerny świat, nie wiadomo, czy nie wrócą.

- Dobra, dobra - mruknął Piotr, próbując odejść - ja już mam blisko.

- Ty - zatrzymał go mężczyzna, odklejajac się trochę od muru - nie przechowałbyś w swojej limuzynie towaru?

- Jaki?

- Pod chajrem, czysty, niemiecki. Z magazynu kolejowego żeśmy rąbli, wiesz, na Wschodniej. Cacusia takie, maszynki precyzyjne, do obróbki optycznej, kapujesz? Co miało do Avii* [Avia - Polska Fabryka Maszyn Precyzyjnych w Warszawie, w której budowano i remontowano silniki lotnicze w okresie międzywojennym, w czasie okupacji przejęta przez Niemców.] pójść albo do innej fabryki, żeby do samolotów potem służyło. Tośmy rąbli. A kupiec też jest. Tylko on dopiero pojutrze może odebrać, a tu chować trudno, dzielnica rozeznana, kapusie zaraz skikują...

- Na pewno niemiecki? Towar, myślę?

- Słowo, stary. Dla ichniej wojskowości. Tabliczki są. Od razu ci odpalę górala* [Góral - Popularna nazwa ówczesnego banknotu pięćsetzłotowego, z wizerunkiem górala.], a nad ranem przywiozę...

- No klawo, jak niemieckie, to może być. Tylko przyjedź rano.

- Jeszcze po ciemku. Od starej bramy, co?

- A jak inaczej?

Pożegnali się i Piotr pobiegł w stronę swojej ulicy. Kamienica, przy której się zatrzymał, była wypalona i po części zburzona. Sterczały osmalone mury frontowe, a z okiennych otworów spoglądały ślepe, puste wnętrza, ocalałe ściany, jeszcze oklejone tapetami, tu zwisające resztki rur, tam wanna na skrawku podłogi nad trzypiętrową przepaścią. Dom nie był już właściwie domem. Nikt tu nie mieszkał. Nikt nie przychodził. Tylko pożółkłe kartki na ścianach, już prawie nieczytelne, mówiły o tym, że kiedyś, jak tylko hitlerowcy zajęli Warszawę, zgłaszali się tu dawni mieszkańcy, szukając bliskich, zostawiając swoje nowe adresy. Piotr nie przyglądał się temu wszystkiemu. Znał ten widok. Wśliznął się do bramy, minął mroczną, o pękających ścianach sień, dotarł do podwórka. Większą jego część zajmował wielki lej, zapełniony w połowie gruzem. Na pozostałym terenie poniewierały się cegły i kawałki muru, które osuwały się z poczerniałych od ognia ścian. Piotr przebiegł szybko to rumowisko i zagłębił się w wąski przesmyk między dwoma wypalonymi kamienicami. Idąc dalej, wdrapywał się na sterty gruzów, i dopiero przebrnąwszy przez cały łańcuch takich wzgórz i dolin, znalazł się na większym podwórzu. Z trzech stron otaczały je martwe, ciemne mury, z jaśniejszymi prostokątami okien. Z czwartej strony był parkan z mocnych desek. Niedaleko jednej ze ścian stał wóz mieszkalny, pokryty plamami wypłowiałej zielonej farby. Służył kiedyś zapewne cyrkowi i tu pozostał, porzucony widać w czasie wrześniowej ewakuacji miasta w 1939 roku. Jedno koło i trzy zastępcze wsporniki stanowiły jego oparcie. Małe szybki okien pokrywał mróz. Także na schodkach wiodących do wnętrza leżał szary szron.

Podchodząc Piotr zauważył coś niepokojącego. Nachylił się. Szron porysowały wyraźnie ślady butów. Rozejrzał się uważnie, ale nic nie zdradzało obecności człowieka. Sięgnął do kieszeni kurtki po klucz i w tym momencie usłyszał podejrzany szelest. Odstąpił od schodków, bez szmeru cofnął się za węgieł i czekał. Jego przyzwyczajone do ciemności oczy dojrzały po chwili ludzką sylwetkę; ktoś skradał się ostrożnym, ale zdecydowanym krokiem w kierunku wozu. Był to o wiele od niego wyższy chłopiec, barczysty, w cyklistówce, ręce trzymał w kieszeniach.

Gdy nieznajomy zbliżył się już na dwa, trzy kroki, Piotr wyskoczył zza wozu.

- Czego? - spytał ostro, nie mogąc dokładnie dojrzeć jego twarzy.

Obcy stanął, bynajmniej nie spłoszony, i spojrzawszy na Piotra mruknął:

- Zjeżdżaj!

- Cooo? - Piotr przeciągnął to „co” specjalnie, pragnąc zyskać na czasie.

- Mówię: zjeżdżaj! I to szybko! I dawaj klucz!

Rzucił się na Piotra, ale ten błyskawicznym ruchem uskoczył, podstawiając napastnikowi nogę. Obcy, padając, pociągnął Piotra i obaj zaczęli się w milczeniu kotłować na zimnej, zlodowaciałej ziemi. Napastnik górował nad Piotrem wiekiem i siłą, ale nie znał jego wielkiej zręczności. W pewnej chwili Piotr uwolnił się od duszącego ucisku mocnych rąk tamtego. Skoczył do góry jak cyrkowiec odbijający się od sprężystego materaca i nim leżący zdołał powstać, poczęstował go prawidłowo wymierzonym ciosem w szczękę. I jeszcze raz. I jeszcze. Ale obcy zdołał się szybko dźwignąć i Piotr dostrzegł w jego ręku zimny błysk noża.

O rany - pomyślał - zadźga mnie jak prosiaka... Cofnął się więc pod ścianę wozu i sprężył w oczekiwaniu na atak, a kiedy tamten ruszył naprzód, Piotr wymierzył mu kopniaka, aż napastnik przygiął się z bólu i upuścił na ziemię nóż. Nim się schylił, by go podnieść, już broń była w rękach Piotra.

- Teraz uważaj! - syknął Piotr i cisnął nożem, ale obcy nie czekał. Zaczął uciekać, głośno tupocąc butami, potykając się o cegły i sterty gruzu i dysząc w obawie przed pościgiem. Ale Piotr nie miał zamiaru gonić go. Schował sprężynowy nóż do kieszeni, podniósł też z ziemi swoją narciarkę i włożył ją z fasonem na bakier. Otworzył drzwi wozu i szybko je za sobą zamknął, zasuwając dla bezpieczeństwa masywną sztabę. Potem szczelnie zasłonił okienka czarnym papierem, przymknął niewielkie, ale solidne okiennice i uspokojony zapalił lampę karbidową. Pokręcił nosem, bo na początku zawsze kopciła i wydzielała niemiłą woń. Później jednak paliła się równym, jasnym płomieniem. Piotr zerknął na stary, pordzewiały budzik i stwierdził, że zrobiło się późno. Przeszedł za zasłonę, dzielącą wóz na dwie części; stała tam kuchenka na trociny, paka z opałem, drabinka, duża miednica oraz dwa kubły - jeden z wodą, a drugi na zlewanie brudów. Piotr rozpalił kuchenkę, zagrzał rondel wody i zdjąwszy brudne ubranie, oczyścił je troskliwie. Później sięgnął po drabinkę, rozstawił ją i otworzył niewidoczną klapę w dachu wozu. Wywiesił ubranie, mówiąc do siebie po cichu:

- Ze dwa dni będzie się wietrzyć, nim ten zapach zginie... Mróz, to śnieg nie przemoczy. Ale miałem dzień...

Nalał sobie wody do miednicy, umył porządnie ręce i zaczął szykować kolację. Ukroił chleba i posmarował dokładnie smalcem, nie za grubo i nie za cienko, dobrał ze słoika parę skwarek, do wrzątka w kubku wlał parę kropli brunatnego płynu z buteleczki opatrzonej etykietką: „Herbata zastępcza - Tee-Ersatz” i zasiadł przy dość kulawym stole. Jadł ze smakiem, nasłuchując, czy z podwórza nie dojdzie jakiś podejrzany odgłos. Ale tylko koty miauczały jękliwie w rumowiskach i czasem niósł się z dala twardy stukot butów niemieckiego patrolu.

Wzrok jego padł znów na budzik i chłopiec zerwał się na równe nogi.

- O rany! - zawołał - ale późno! - Narzucił na siebie za duży płaszcz wojskowy, poprzecierany na łokciach, i przystanął na chwilę przed nieco spłowiałą, naddartą fotografią, stojącą na półce z książkami. Mogło się wydawać, że mówi coś do kobiety i mężczyzny widocznych na zdjęciu. Potem ruszył do drzwi.

Gdy znalazł się na dworze, owiał go ostry podmuch wiatru. Sypał drobny śnieg. Piotr uważnie przyjrzał się brukowi podwórka, pokrytemu cieniutką warstwą świeżej bieli. Ale nie było widać żadnych śladów. Podszedł więc śmiało do wysokiego parkanu, przesunął się wzdłuż sztachet, sprawdzając każdą z nich silnym dotknięciem dłoni. Stanął. Nasłuchiwał. Z oddali dochodził gesty, zbity tupot nóg. Chłopiec przykucnął, odchylił najpierw jedną, później drugą i trzecią sztachetę. Sprawdził, czy łatwo można się przedostać przez powstały w ten sposób otwór. I zamarł w oczekiwaniu.

Tupot narastał coraz bardziej; musiało iść wiele ludzi. Wreszcie weszli w ulicę, z którą graniczył parkan. Gdzieś daleko szczęknęła otwierana brama. Rozległy się głosy mówiące po niemiecku.

Piotr uśmiechnął się do swoich myśli, słuchając uważnie zbliżających się kroków, po czym odsunął nieznacznie jedną z desek i zerknął na ulicę. W domu położonym kilkaset metrów dalej, po przeciwnej stronie ulicy, zaczął się jakiś ruch. Na chwilę zabłysło światło w jednym z okien, lecz szybko je zasłonięto czarną roletą. Pierwszy szereg pędzonych ludzi był już przy parkanie. Szło ze dwieście osób, sami mężczyźni. Od strony jezdni maszerowało kilku żandarmów w hełmach, z bronią przygotowaną do strzału. Co parę kroków oświetlali tłum ostrym błyskiem latarek.

Piotr odsuwał deski coraz szerzej, obserwując bacznie sytuację na ulicy. Kiedy spostrzegł, że najbliższy żandarm kroczy po drugiej stronie kolumny, przesłonięty postaciami wysokich mężczyzn, a tuż przy parkanie idzie zgrabny, młody człowiek, momentalnie wysunął głowę, syknął lekko i nieznacznie dotknął przechodzącego ręką. Ten spojrzał w dół, zauważył głowę Piotra i otwór w parkanie. Zorientował się, nim jeszcze usłyszał słowa:

- Prędko, do dziury, szefie!

Prawdziwie kocim ruchem prześliznął się przez otwór, który Piotr natychmiast zasłonił. Spojrzeli na siebie. Młody mężczyzna oparł się o parkan, odetchnął głęboko i powiedział:

- Dziękuję. Fajna sztuczka...

- Ujdzie - mruknął Piotr. - A teraz do domu.

Poprowadził mężczyznę w stronę wozu. Weszli do ciepłego wnętrza. Teraz Piotr przyjrzał się swemu gościowi. Wyglądał najwyżej na jakieś dwadzieścia lat. Był dość wysoki, szczupły, ale mocno zbudowany. Na gęstych, jasnych włosach nie miał czapki, Szerokie ramiona okrywała ciemna, gruba kurtka z mocnego kortu, z futrzanym kołnierzem. Na nogach lśniły oficerskie buty z cholewami, tak czyste, jakby dopiero co wyglansował je pucybut.

Mężczyzna przyglądał się ze swej strony Piotrowi. Uważnym spojrzeniem szarych oczu ogarnął ubogie, ale czyste wnętrze wozu. Na koniec rozpiął kurtkę, zapalił papierosa i usiadł, wyciągając nogi.

- Cyrkowiec? - spytał.

- Jak trzeba... - uśmiechnął się chłopiec.

- Nie kapuję.

- No, na przykład, jak trzeba, żeby jeden facet zniknął, rozpłynął się w powietrzu, to ja wtedy jestem cyrkowiec.

- Magik, fakir, co?

- Właśnie... O rany! A może pan głodny?

- Nie. Jadłem w pociągu. Nim nas na dworcu wygarnęli.

- Skąd pan jechał?

- Spod Kielc.

- A, z tego pociągu to często łapią. I od razu do arbeitsamtu* [Arbeitsamt (niem.) - Niemiecki urząd zatrudnienia, zajmujący się przede wszystkim wysyłaniem Polaków na roboty do Niemiec.], a na drugi dzień do Niemiec, na roboty.

- Dobrze się orientujesz, widzę. Dawno jesteś tutaj?

- Dawno. - Piotr nie miał ochoty na dłuższe zwierzenia.

- I co? Taką sobie dzisiaj wymyśliłeś zabawę?

- A wymyśliłem. Ale nie dzisiaj.

- To ja nie jestem pierwszy?!

- Dziewiętnasty - powiedział Piotr takim tonem, jakby to była po prostu fraszka. - Tylko jeden miał pietra i zaraz poleciał z powrotem do Niemców. Myślał, że się tym strasznie przejmą i puszczą go do domu. Z jakąś nagrodą. - W głosie chłopca było tyle nienawiści, że mężczyzna przyjrzał mu się ponownie, jeszcze bardziej badawczo.

- Sam sobie wymyśliłeś taką zabawę?

- Sam - stwierdził chłopiec ostrym tonem. - Ja mam swoje sprawy z Niemcami.

- Każdy ma - leniwie powiedział mężczyzna, bo ciepło w wozie działało usypiająco. Piotr milczał. Stał przyglądając się miłej, spokojnej twarzy mężczyzny, nacechowanej wyrazem skupienia i wewnętrznej energii.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin