ALISTAIR MACLEAN
Rzeka Śmierci
Prolog
Na nad starożytny grecki monaster nadciągały ciemności. Pierwsze wieczorne gwiazdy zaczynały migotać na bezchmurnym egejskim niebie. Morze było spokojne. Powietrze, jak to często opisywano, naprawdę pachniało winem i różami. Żółty księżyc stał prawie w pełni. Właśnie wychylił się zza horyzontu, kąpiąc w swej łagodnej i delikatnej poświacie lekko pofałdowany krajobraz, co nadawało nieco magicznego nastroju ciemnym i odpychającym zarysom monasteru, który - na przekór wszystkiemu - drzemał spokojnie tak samo jak przez niezliczone wieki.
W tym momencie trudno było jednak uznać nastrój panujący wewnątrz monasteru za równie magiczny, jak na zewnątrz. Magia rozwiała się i nikt nie drzemał, ponieważ spokój zniknął z tego miejsca. Ciemność ustąpiła miejsca smrodliwym lampom naftowym, i trudno było uznać ich zapach za winny i różany. Ośmiu umundurowanych esesmanów nosiło dębowe skrzynie przez wyłożony kamiennymi płytami hall. Okute brązem skrzynie były małe, lecz tak ciężkie, że trzeba było czterech mężczyzn, by unieść każdą z nich. Operacją tą kierował sierżant.
Wszystkiemu zaś przyglądało się czterech mężczyzn, z których dwaj byli wysokiej rangi oficerami SS. Pierwszy z nich, Wolfgang von Manteuffel, wysoki, szczupły, o zimnych, niebieskich oczach, mimo swoich trzydziestu pięciu lat był już w stopniu generała majora. Drugim był Heinrich Spatz; krępy, śniady mężczyzna, uważający, że życie polega głównie na patrzeniu na wszystkich wilkiem. Był w stopniu pułkownika i miał tyle samo lat, co jego kolega. Pozostali widzowie tego spektaklu to dwaj mnisi w zakapturzonych habitach. Byli to starzy i dumni ludzie, choć w tym momencie duma mieszała się ze strachem. Nie odrywali oczu od dębowych skrzynek. Von Manteuffel szturchnął sierżanta końcem oprawionej w złoto malachitowej laski, którą z trudem można było uznać za regulaminowe wyposażenie oficerów SS.
- Sierżancie! Myślę, że zrobimy wyrywkową kontrolę.
Sierżant wydał rozkaz najbliższej grupie tragarzy, którzy nie bez trudu postawili swój ciężar na podłodze. Przyklęknął, odbił wbite w żelazne okucia szpilki i uniósł wieko. Skrzypienie starych żelaznych zamków było najlepszym świadectwem tego, że wiele lat musiało upłynąć od czasu, kiedy po raz ostatni dokonywano takiej operacji. Nawet w świetle migających i kopcących lamp naftowych zawartość skrzyni lśniła, jakby była czymś żywym. Skrzynia zawierała tysiące złotych monet, które błyszczały i wyglądały tak świeżo, jakby wybito je właśnie tego dnia. Von Manteuffel w zamyśleniu poruszył je końcem swojej laski z zadowoleniem przyjrzał się ich połyskowi i odwrócił się do Spatza.
- Sądzisz, Heinrichu, że są prawdziwe?
- Jestem zaskoczony - odparł Spatz. Nie wyglądał jednak na takiego. - Aż mi brakuje słów. Czyżbyś sądził, że pobożni ojczulkowie handlowali śmieciem?
- W dzisiejszych czasach nikomu nie można ufać - von Manteuffel ze smutkiem potrząsnął głową.
Jeden z mnichów wykazując wielką siłę woli, ale i sporo włożonego w ten gest wysiłku, oderwał wzrok od błyszczącej skrzynki i spojrzał na von Manteuffla. Był to bardzo szczupły mężczyzna, stary i mocno przygarbiony - musiał mieć bliżej dziewięćdziesiątki niż osiemdziesiątki. Jego twarz była bez wyrazu, ale niewiele mógł zrobić, by ukryć “mowę” swoich oczu.
- Te skarby należą do Boga - odezwał się. - I strzegliśmy ich przez stulecia. Teraz złamaliśmy nasze śluby.
- Nie powinieneś przypisywać sobie całej zasługi - odparł von Manteuffel . - Pomogliśmy ci. Ale nie zamartwiaj się. Będziemy tego strzec zamiast was.
- To prawda - poparł go Spatz. Nie trać wiary, Ojcze. Z pewnością okażemy się warci tego posłannictwa.
Wszyscy dalej stali w milczeniu, aż zabrano ostatnią skrzynię. Dopiero wtedy von Manteuffel wyciągnął rękę w stronę ciężkich, dębowych drzwi.
- Dołączcie do swoich braci. Jestem pewien, że wszyscy zostaniecie uwolnieni, kiedy tylko nasze samoloty odlecą.
Dwaj starzy ludzie wykonali polecenie. Wyraźnie byli przybici i załamani nie tylko na duchu, ale i na ciele. Von Manteuffel zamknął za nimi drzwi i zablokował je dwoma sztabami. Po chwili weszli żołnierze, wtaczając pięćdziesięciolitrową beczkę z benzyną, którą ułożyli na boku tuż przed drzwiami. Było jasne, że wcześniej zostali dokładnie poinstruowani.
Jeden z żołnierzy wybił szpunt beczki, a drugi wysypywał prochem ścieżkę aż do drzwi wejściowych. Ponad połowa zawartości beczki wylała się na posadzkę; część przesączyła się nawet pod dębowe drzwi. Żołnierz wyraźnie był zadowolony, że trochę benzyny zaoszczędzono. Ostatni podeszli do drzwi wyjściowych von Manteuffel i Spatz. Von Manteuffel zapalił zapałkę i rzucił ją na prochowy lont. Z wyrazu jego twarzy można było wnioskować, że siedzi właśnie w kościele...
* * *
Lądowisko znajdowało się w odległości zaledwie dwóch minut marszu. Zanim obaj esesmani dotarli tam, żołnierze skończyli już ładować i umocowywać skrzynie w dwóch wielkich junkersach Ju-88 stojących obok siebie na polu startowym, których silniki pracowały na wolnych obrotach. Na rozkaz von Manteuffla żołnierze pobiegli do stojącego dalej samolotu i weszli na jego pokład. Obaj oficerowie, chcąc podkreślić swoją wyższość, powoli podeszli do drugiej maszyny. Trzy minuty później oba Ju-88 były już w powietrzu. W kradzieży, szabrze i plądrowaniu krzyżacka sprawność nie miała sobie równych.
W ogonie prowadzącego samolotu, za rzędami skrzynek starannie owiniętych przymocowanymi do podłogi siatkami, siedzieli von Manteuffel i Spatz ze szklaneczkami w dłoniach. Wyglądali na spokojnych i beztroskich. Obydwaj mieli miny ludzi zadowolonych z dobrze spełnionego obowiązku. Spatz wyjrzał leniwie przez okienko. Nie miał najmniejszych kłopotów ze zlokalizowaniem tego, czego szukał. Trzysta, może pięćset metrów pod lekko pochylonym skrzydłem wściekle palił się wielki budynek oświetlając ziemię, wybrzeże i morze na dobry kilometr. Spatz dotknął ramienia von Manteuffla, by podziwiał ten widok. Von Manteuffel wyjrzał na moment przez okno i obojętnie odwrócił się w drugą stronę.
- Wojna jest piekłem - powiedział sącząc swój koniak - oczywiście zdobyty we Francji, i najbliżej stojącą skrzynkę stuknął swą laską.
- Nasz gruby przyjaciel bierze dla siebie najtłustsze kąski. Na ile byś ocenił jego najnowszy nabytek.
- Nie jestem fachowcem, Wolfgangu - Spatz zastanowił się. - Sto milionów marek?
- Ostrożny szacunek, drogi Heinrichu. Bardzo ostrożny. I pomyśleć, że on za granicą zgromadził już ponad miliard.
- Słyszałem, że więcej. W każdym razie możemy powiedzieć, że marszałek polny nie ma apetytu godnego Gargantuy. Wystarczy na niego spojrzeć. Czy naprawdę sądzisz, że któregoś dnia zobaczy to na własne oczy? - von Manteuffel uśmiechnął się i upił łyk koniaku. - Jak długo, twoim zdaniem, to wszystko jeszcze potrwa? - spytał.
- Jak długo utrzyma się Trzecia Rzesza?... Tygodnie?
- Nawet tego nie, jeżeli nasz ukochany fuhrer pozostanie naczelnym wodzem.
- A ja, niestety, mam do niego dołączyć w Berlinie, gdzie pozostanę aż do gorzkiego końca - Spatz wyglądał na zmartwionego.
- Do samego końca, Heinrichu?
- Głupie przejęzyczenie - Spatz skrzywił się z niesmakiem. - Prawie do gorzkiego końca.
- A ja będę w Wilhelmshaven.
- Naturalnie. Jakie hasło?
Von Manteuffel myślał przez chwilę zanim powiedział:
- Walczymy aż do śmierci.
Spatz wypił maleńki łyk koniaku i smutno się uśmiechnął.
- Wolfgangu, nigdy nie było ci do twarzy z cynizmem.
Nawet w najlepszych swoich czasach doki Wilhelmshaven nie stanowiły dobrego miejsca na wyprawy turystyczne. A zwłaszcza ten dzień nie sprzyjał turystyce. Było ciemno, zimno i padał deszcz. Panujące ciemności były jak najbardziej zrozumiałe, ponieważ baza okrętów podwodnych na Morzu Północnym, a właściwie to, co z niej zostało, przygotowywała się do kolejnego nalotu lancasterów RAF-u. Tylko jedno miejsce było jako tako oświetlone rozlanym światłem ze słabych żarówek osłoniętych kapturami. Mimo że teren ten był ledwo widoczny, to i tak wyróżniał się z otoczenia, żeby - dla lecących już z pewnością eskadr bombowców - stanowić doskonały punkt zaczepienia, który uchwycą leżący w dziobach bombardierzy. Nikt w Wilhelmshaven nie czuł się szczególnie uszczęśliwiony tymi światłami, ale nikt też nie palił się zbytnio, by zakwestionować rozkazy generała SS. Zwłaszcza, że ten generał posiadał pełnomocnictwa marszałka polnego Rzeszy, Goeringa.
Generał von Manteuffel tkwił na mostku jednego z ostatnich hitlerowskich u-bootów dalekiego zasięgu. Za nim stał kapitan u-boota, który najwyraźniej nie był zachwycony perspektywą przyłapania przez RAF z cumami na nabrzeżu. A kapitan miał pewność, że samoloty RAF-u wkrótce się pojawią. Miał minę człowieka, którego aż świerzbi, żeby dla uspokojenia nerwów pochodzić sobie tam i z powrotem. Tyle tylko, że na wysokim mostku łodzi podwodnej nie było na to miejsca. Chrząknął, oznajmiając w ten charakterystyczny sposób, że zamierza powiedzieć coś szalenie ważnego.
- Generale von Manteuffel. Nalegam, by natychmiast odbić od brzegu. Znajdujemy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
- Mój drogi kapitanie Reinchard. Podobnie jak pan, nie jestem fanatykiem śmiertelnych niebezpieczeństw - von Manteuffel nie sprawiał jednak wrażenia człowieka przejmującego się niebezpieczeństwami. Śmiertelnymi lub nie. - Tylko, że marszałek ma zwyczaj szybkiego załatwiania się z podwładnymi nie wykonującymi jego rozkazów.
- Wezmę to ryzyko na siebie - nie tylko w głosie kapitana Reincharda wyczuwało się przerażenie. On był cały przerażony. - Jestem pewien, że admirał Doenitz...
- Nie miałem na myśli pana i admirała Doenitza. Myślałem o sobie i o marszałku Rzeszy.
- Te lancastery mają na pokładzie dziesięciotonowe bomby - zaznaczył Reinchard ponuro. - Dziesięciotonowe! Dwie takie bomby wystarczyły, żeby wykończyć “Tirpitza”, najpotężniejszy okręt wojenny na świecie. Czy potrafi pan sobie wyobrazić...
- Potrafię. I to aż za dobrze. Ale potrafię sobie również wyobrazić wściekłość marszałka. Druga ciężarówka, Bóg jeden wie dlaczego, się spóźnia. Czekamy.
Odwrócił się w stronę kei, na której grupy mężczyzn z wojskowej ciężarówki w pośpiechu wyładowywały skrzynie i wnosiły je po trapie do otwartego na dziobie luku. Były to małe skrzynie, ale bardzo ciężkie; bez wątpienia były to te same dębowe skrzynie zrabowane z greckiego monasteru. Nikt nie musiał zmuszać tych ludzi do większego wysiłku. Oni również wiedzieli o nadlatujących lancasterach i mieli pełną świadomość niebezpieczeństwa wiszącego nad ich głowami.
Na mostku zadzwonił telefon. Kapitan Reinchard podniósł słuchawkę, wysłuchał niewidzialnego rozmówcy i odwrócił się do von Manteuffla.
- Pilny telefon z Berlina, generale. Może pan przyjąć go tutaj, albo na dole.
- Może być tutaj - mruknął von Manteuffel i odebrał słuchawkę z rąk Reincharda. - Ach! Pułkownik Spatz.
- Walczymy aż do śmierci. Rosjanie stoją u bram Berlina - relacjonował Spatz.
- Mój Boże! Tak szybko? - von Manteuffel wydawał się szczerze zaniepokojony tą informacją. Zresztą naprawdę powinien się zmartwić. - Błogosławię pana, pułkowniku Spatz. Wiem, że spełni pan swój obowiązek wobec ojczyzny.
- Tak jak zrobiłby to każdy prawdziwy Niemiec. - Ton głosu Spatza, słyszalny na mostku również przez kapitana Reincharda, był kunsztem aktorskiego zdecydowania i pogodzenia się z losem. - Padamy tam, gdzie walczymy. Ostatni samolot wystartuje stąd za pięć minut.
- Moje nadzieje i modlitwa będą cię chronić, drogi Heinrichu! Heil Hiller!
Von Manteuffel odłożył słuchawkę i spojrzał na keję. Na moment zastygł, po chwili odwrócił się do kapitana.
- Spójrz! Tam! Przyjechała wreszcie druga ciężarówka. Do załadunku proszę wysłać wszystkich, którzy są zbędni. Wszyscy ludzie, którzy byli zbędni, już pracują przy załadunku - kapitan Reinchard wydawał się szczególnie zrezygnowany.
- Wszyscy chcą żyć, tak samo jak pan, czy ja.
Wysoko na niebie nad Morzem Północnym, powietrze huczało i drżało od przejmującego huku. Na pokładzie lancastera, prowadzącego eskadrę, kapitan odwrócił się do nawigatora.
- Jaki jest nasz spodziewany czas przylotu nad cel?
- Dwadzieścia dwie minuty - odparł nawigator. - Dzisiejszej nocy niech niebiosa mają w opiece tych biedaków.
- Nie przejmuj się biedakami w Wilhelmshaven - zwrócił mu uwagę kapitan. - Poświęć trochę czasu biedakom w powietrzu, czyli nam. Muszą nas już mieć na swoich radarach.
W tej samej chwili do Wilhelmshaven zbliżał się ze wschodu inny samolot - junkers Ju-88. Na jego pokładzie znajdowało się tylko dwóch ludzi, co nie było oszałamiającą liczbą, jeżeli zważyć, że miał to być ostatni samolot odlatujący z oblężonego Berlina. Pułkownik Spatz, siedzący tuż za pilotem, wyglądał na bardzo zaniepokojonego i nieszczęśliwego. Ten stan nie był wywołany faktem nieprzerwanych wstrząsów junkersa powodowanych przez wybuchy pocisków przeciwlotniczych. Praktycznie cała trasa ich lotu przebiegała nad terenami nazwanymi zachodnią aliancką strefą okupacyjną. Pułkownik Spatz miał jednak inny problem. Nerwowo zerknął na zegarek i zniecierpliwiony odwrócił się w stronę pilota.
- Szybciej, człowieku, szybciej!
- Niemożliwe, pułkowniku...
Zarówno żołnierze, jak i marynarze zwijali się jak szaleni, by przed nalotem uporać się z przenoszeniem skrzyń ze skarbem z ciężarówki na okręt podwodny. Nagle rozległy się pulsujące dźwięki syren ogłaszających alarm przeciwlotniczy. Jak na komendę, mając pełną świadomość tego, że nalot był nieunikniony, wszyscy znieruchomieli i z niepokojem spoglądali w niebo. I równie nagle, również jak na komendę, powrócili do swojej pracy. Wydawałoby się, że już wcześniej osiągnęli maksimum szybkości i wydajności, ale dopiero teraz udowodnili, że stać ich na więcej. Jedna rzecz to pewność, że nieprzyjaciel przyleci, ale zupełnie inna sprawa to świadomość, że ostatnie nadzieje rozwiały się: - lancastery były już nad głowami.
Pięć minut później spadła pierwsza bomba.
Po piętnastu minutach baza morska w Wilhelmshaven wyglądała jak jedno wielkie ognisko. Von Manteuffel mógłby teraz rozkazać, by zapalono potężne lampy łukowe, a nawet reflektory, gdyby zaszła taka potrzeba. Ich światło nie przyciągnęłoby już nikogo. Doki zamieniły się w piekło gęstego i duszącego dymu, przez który przebijały wielkie słupy ognia. W dymie tym chodzili ludzie - wyglądali jak postacie z poematów Dantego. Poruszali się jak we mgle, nie zważając na to, co się wokół nich działo. Postacie te obojętne były na huk silników samolotowych, wybuchy bomb rozrywające bębenki w uszach, suche trzaski dział ciężkiej artylerii przeciwlotniczej, jak i nieprzerwany stukot pistoletów maszynowych; nawet jeżeli trudno było sobie wyobrazić, co pragnęli osiągnąć strzelający z tych pistoletów. Esesmani i marynarze, którzy mimo gorących pragnień poruszali się coraz wolniej pod ciężarem ciężkich skrzynek, kontynuowali swoją - teraz już - fatalistyczną pracę ładowania okrętu podwodnego.
Na smukłej wieży okrętu zarówno von Manteuffel jak i kapitan Reinchard krztusili się gęstym, cuchnącym dymem palącej się ropy. Po policzkach obu mężczyzn płynęły łzy.
- Na Boga! - Jęknął kapitan Reinchard. - Ta ostatnia bomba to była dziesięciotonówka. I spadła prosto na dach schronu okrętów podwodnych. Trzy lub sześć metrów zbrojonego betonu. I co z tego? Teraz nie został tam chyba już nikt żywy. Na Boga! Generale! Ruszajmy! I tak dotąd mieliśmy diabelskie szczęście. Możemy wrócić, kiedy będzie już po wszystkim.
- Niech pan spojrzy, kapitanie. Nalot jest już w punkcie kulminacyjnym. Niech pan spróbuje wydostać się teraz z portu, a trzeba to robić ostrożnie, jak pan wie. Szanse na to, że któraś z tych bomb zmiecie nas z powierzchni wody są takie same, jak na trafienie przy kei.
- Być może, generale, być może. Ale przynajmniej coś byśmy robili. - Reinchard zamilkł na moment; po chwili kontynuował: - Nie chciałbym pana urazić, generale, ale z pewnością wie pan, że statkiem dowodzi jego kapitan?
- Jako żołnierz mam tego świadomość, kapitanie. Wiem również, że przejmuje pan dowodzenie po rzuceniu cum i ruszeniu w drogę. Na razie ładujemy towar...
- Mogą mnie za to postawić pod sąd wojenny, generale, ale i tak to powiem. Pan jest nieludzki. Siedzi w panu diabeł.
- To prawda - potwierdził zamyślony von Manteuffel. - To prawda...
Na lotnisku w Wilhelmshaven ledwo widoczny samolot, który dopiero po dłuższej chwili udało się zidentyfikować: junkers Ju-88, tak nieudanie lądował, że istniało poważne przypuszczenie, iż jego podwozie nie wytrzyma wstrząsu. Wstrząs był jednak zrozumiały, ponieważ spływający znad bombardowanej bazy dym był tak gęsty, że pilot na ślepo musiał oceniać wysokość samolotu nad pasem startowym. W normalnych warunkach nigdy by się nawet nie odważył podejść do lądowania, ale sytuacja była wyjątkowa. Zanim jeszcze samolot zakończył kołowanie, pułkownik Spatz - człowiek o wielkim darze przekonywania - otworzył już drzwi i z niepokojem rozglądał się po lotnisku, szukając samochodu. Od chwili, gdy wreszcie go dostrzegł, otwarty osobowy mercedes, po dwudziestu sekundach, był już na jego siedzeniu, ponaglając kierowcę do jak najszybszej jazdy.
Dym otaczający okręt podwodny był bardziej gęsty i gryzący niż przed kilkoma minutami. Nagły podmuch porywistego wiatru, wywołany bez wątpienia szalejącym pożarem, dawał jednak nadzieję na szybkie polepszenie warunków. Von Manteuffel dostrzegł jednak to, co desperacko pragnął wreszcie dostrzec przy całym swoim pozornym spokoju.
- Nareszcie, kapitanie Reinchard. Nareszcie. Ostatnia skrzynia jest już na pokładzie. Proszę wezwać na pokład swoich ludzi i niech diabeł wstąpi teraz w pana.
Kapitan Reinchard był w takim stanie, że trudno było sobie wyobrazić, co spowodowałoby poganianie go. Wreszcie, przekrzykując narastający wciąż harmider, wezwał swoich ludzi na pokład, rozkazał rzucić cumy i ruszyć małą naprzód. Okręt podwodny powoli zaczął oddalać się od kei, nim jeszcze ostatni marynarz wdrapał się po chybotliwym trapie. Nie zdążył jednak dostatecznie odpłynąć, gdy pisk opon i warkot silnika zwróciły uwagą von Manteuffla.
Zanim samochód zdążył się całkiem zatrzymać, z mercedesa wyskoczył Spatz. Potknął się. Odzyskał równowagę i wpatrywał się w powoli płynący okręt. Twarz miał wykrzywioną desperackim lękiem. - Wolfgangu! - głos Spatza nie był krzykiem, wręcz rykiem: - Wolfgangu! Na litość boską, zaczekaj! - Nagle wyraz jego twarzy zmienił się. Lęk ustąpił miejsca całkowitemu niedowierzaniu: von Manteuffel mierzył do niego z pistoletu. Przez sekundę Spatz trwał nieruchomo, zszokowany, sparaliżowany niewiarą. Wreszcie zrozumiał, w czym mu dopomógł strzał z pistoletu von Manteuffla, i rzucił się na ziemię. Pocisk wzbił trochę kurzu obok niego. Spatz wydobył swojego lugera i opróżnił jego magazynek, strzelając do wolno płynącego okrętu podwodnego. Był to zupełnie nieprzemyślany gest dający jedynie upust jego emocjom. Smukła wieża bojowa okrętu była jednak pusta, gdyż von Manteuffel i Reinchard wykazali się oczywiście ostrożnością i schowali za stalowe ściany, od których kule Spatza odbijały się bezsilnie. Po chwili w oparach skłębionego dymu okręt podwodny zniknął zupełnie z oczu.
Spatz podniósł się powoli, spoglądając z gorzkim gniewem w stronę gdzie zniknął okręt.
- Niech twoja dusza dusi się w piekle, generale majorze von Manteuffel - odezwał się wreszcie cicho. - Fundusze NSDAP, SS, część prywatnych skarbów Hillera i Goeringa, a teraz jeszcze skarby greckie. Mój drogi i zaufany przyjacielu.
Uśmiechnął się z ironią.
- Ale świat jest mały, mój drogi Wolfgangu, i odnajdę cię. Skoro Trzecia Rzesza upadła, to ty będziesz celem mojego życia!
Nie spiesząc się zmienił magazynek, otrzepał błoto z munduru i powoli podszedł do swojego mercedesa.
W junkersie JU-88 siedział pilot i przeglądał mapę, gdy Spatz wszedł na pokład samolotu i zajął fotel tuż za nim. Pilot spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.
- Zbiorniki? - spytał Spatz.
- Pełne. Nie spodziewałem się pana, pułkowniku. Miałem właśnie startować z powrotem do Berlina.
- Madryt!
- Madryt? - zdumienie pilota było ogromne. - Ale moje rozkazy...
- Oto nowe rozkazy - oświadczył Spatz, wyciągając z kabury lugera.
Rozdział pierwszy
Kabina tego trzydziestomiejscowego samolotu była poobijana, obdrapana i brudna, a ponadto lekko cuchnęła, co dość wiernie harmonizowało z ogólnym wyglądem jej pasażerów, którzy nigdy nie znaleźliby się wśród klientów międzynarodowych linii. Tylko dwóch z nich można było uznać za wyjątki, a przynajmniej za różniących się od innych, chociaż i oni nigdy nie zakwalifikowaliby się do grona pasażerów pierwszej klasy, jako że żaden z nich nie posiadał tej pseudoarystokratycznej ogłady nabywanej dzięki prawdziwemu bogactwu i nieróbstwu. Pierwszy z nich podający się za Edwarda Hillera - w tych odludnych obszarach południowej Brazylii podawanie prawdziwego nazwiska uchodziło za nietakt - miał około trzydziestu pięciu lat; był silnie zbudowanym blondynem o twarzy twardziela. Wyglądał na Europejczyka lub Amerykanina. Wydawał się większość lotu spędzać na wyglądaniu w zamyśleniu przez okno, gdzie - prawdę mówiąc - nie było nic wartego uwagi, ponieważ pod spodem zieleniły się dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych tego samego, nie zbadanego jeszcze zakątka świata. Wszystko, co można było zobaczyć, to jedynie kręte rzeki dorzecza Amazonki, wijące się wśród równikowego buszu wyżyny Mato Grosso.
Drugim wyjątkiem - uznanym za taki, ponieważ sprawiał wrażenie, że nie były mu obce podstawowe zasady higieny - był osobnik podający się za Serrana. Ubrany był w garnitur, wciąż jeszcze dający się określić jako biały, i miał mniej więcej tyle samo lat, co Hiller. Był szczupłym, ciemnowłosym mężczyzną z wąsikiem i mógł uchodzić za Meksykanina. Nie zajmował się oglądaniem krajobrazu, za to bardzo dokładnie przyglądał się Hillerowi.
- Za chwilę wylądujemy w Romono - hałaśliwie zaskrzeczał głośnik metalicznymi i prawie niezrozumiałymi słowami. - Prosimy o zapięcie pasów.
Samolot przechylił się na skrzydło, szybko wytracił wysokość i podszedł do lądowania bezpośrednio wzdłuż rzeki.
Kilkaset metrów poniżej mała, otwarta łódź, z przyczepionym do burty silnikiem powoli płynęła w górę rzeki. Łódź ta - która po bliższym przyjrzeniu okazała się zwykłym wrakiem - wiozła trzech pasażerów. Najwyższy z tej trójki, John Hamilton, był barczystym, silnie zbudowanym mężczyzną dobiegającym czterdziestki. Miał przenikliwe, brązowe oczy, które były bardzo wyraziste na jego brudnej, nie ogolonej twarzy pokrytej śladami niedawnych cierpień i przejść. Wrażenie to potęgowała jeszcze brudna, poszarpana odzież oraz pokrwawione ramię, kark i twarz. Dwaj pozostali pasażerowie w porównaniu z nim prezentowali się znośnie. Byli chudzi, żylaści i dobre dziesięć lat młodsi od Hamiltona. Ich twarze, ciemnooliwkowego koloru, o bezspornie latynoskich rysach - żywe, pełne humoru i inteligencji. Bardzo podobni do siebie mogli uchodzić za bliźniaków, którymi w rzeczywistości byli. Z sobie tylko znanych powodów, lubili, by nazywać ich Ramon i Navarro. Przyglądali się Hamiltonowi - którego prawdziwe nazwisko dziwnym trafem brzmiało również Hamilton - krytycznym wzrokiem.
- Kiepsko wyglądasz - stwierdził Ramon. Navarro skinął głową na znak, że zgadza się z tą opinią.
- Każdy widzi, że dużo przeszedł. Nie wiem tylko, czy wystarczająco źle wygląda?
- Może i nie. Trochę się poprawi tu i tam... - rozstrzygnął Ramon.
Pochylił się do przodu i w ubraniu Hamiltona rozdarł jeszcze większe dziury.
Navarro przechylił się i dotknął trupa małego zwierzaka leżącego na dnie łódki. W górę podniósł zakrwawioną rękę i dodał trochę artystycznej dekoracji w tonie szkarłatu na twarzy, szyi, klatce piersiowej i barkach Hamiltona. Krytycznie przyjrzał się swojemu dziełu.
- Mój Boże - ze smutkiem i podziwem potrząsnął głową. - Naprawdę przeszedłeś przez piekło, panie Hamilton.
Na budynku lotniska - chociaż budę tę trudno było tak nazwać - łuszczył się wytarty i wyblakły napis: “Witamy w Romono International Airport”, stanowiący swoisty hołd złożony ślepemu optymizmowi osoby, która zezwoliła na jego umieszczenie lub po prostu odwadze faceta, który go wymalował. Żaden bowiem “międzynarodowy” samolot nie mógł ani nigdy nie próbował tu wylądować. I to nie tylko dlatego, że nikt przy zdrowych zmysłach nigdy dobrowolnie nie przyleciałby do Romono, ale przede wszystkim dlatego, że jedyny trawiasty pas startowy był tak krótki, iż żaden samolot wyprodukowany później niż czterdziestoletni DC-3 nie miał cienia nadziei na pomyślne lądowanie.
Samolot zrobił podejście z biegiem rzeki, wylądował i udało mu się, nie bez trudności, zatrzymać przed walącym się terminalem.
Pasażerowie wysiadali i podchodzili do czekającego nie opodal autobusu, który miał zawieźć ich do miasta.
Serrano ostrożnie oddzielił się od Hillera dziesięcioma pasażerami, ale podczas wsiadania do autobusu nie miał już tyle szczęścia. Były wolne tylko cztery miejsca z przodu przed Hillerem, a - co za tym idzie - nie mógł już dłużej go obserwować. Teraz Hiller bardzo uważnie przyglądał się Serrana.
...
Alter-egoX