Higgins Jack - Bez przebaczenia.doc

(843 KB) Pobierz

 

JACK HiGGINS należy do najpopularniejszych brytyjskich twórców literatury sensacyjno-przygodowej. Jego powieści ukazują się w prawie 30 językach świata, a ich łączny nakład przekroczył 150 milionów egzemplarzy. Naprawdę nazywa się Harry Patterson. Sławę przyniósł mu thriller wojenny Orzeł wylądował (1975), wydany pod pseudonimem Jack Higgins - jednym z kilku, których używał w trakcie kariery pisarskiej. Napisał ponad 60 książek, m.in.: Konfesjonał (1985), Orzeł odleciał (1991), Thunder Point (1993), Zdrajca w Białym Domu (1999), Niebezpieczna gra (2001), Śmierć jest zwiastunem nocy (2002) i Bez przebaczenia (2003). Jego najnowszy bestseller nosi tytuł Dark Justice (2004). Książki Higginsa doczekały się licznych ekranizacji. Należą do nich filmy pełnometrażowe "Modlitwa za konających", "Orzeł wylądował", "Thunder Point" oraz kilkugodzinne seriale telewizyjne zrealizowane na podstawie Konfesjonału, Nocy Lisa, Cold Harbour i innych powieści.

 

 

W Wydawnictwie Albatros A. Kuryłowicz ukazały się następujące powieści Jacka Higginsa

ZDRAJCA W BIAŁYM DOMU

ODWET

NIEBEZPIECZNA GRA

GRA DLA BOHATERÓW

ODPŁAĆ DIABŁU

ORZEŁ WYLĄDOWAŁ

ORZEŁ ODLECIAŁ

AKCJA O PÓŁNOCY

COLD HARBOUR

ŚMIERĆ JEST ZWIASTUNEM NOCY

KRYPTONIM "WALHALLA"

BEZ PRZEBACZENIA

 

W przygotowaniu

MROCZNA SPRAWIEDLIWOŚĆ

 

JACK HIGGINS

 

BEZ PRZEBACZENIA

 

 

Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI

WARSZAWA 2004

 

 

Tytuł oryginału: BAD COMPANY

Copyright (c) Harry Patterson 2003 All rights reserved

Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2004

Copyright (c) for the Polish translation by Krzysztof Sokołowski 2004

Redakcja: Beata Siania

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 83-7359-108-7

 

 

 

Dla Amber

 

 

 

Rankiem 26 kwietnia 1945 roku dwa junkersy 52S, transportujące amunicję czołgową, zdołały wylądować w centrum oblężonego Berlina, na prowizorycznym pasie startowym, będącym w istocie uporządkowanym kawałkiem ulicy. Rosyjska artyleria niestrudzenie ostrzeliwała miasto. Tylko kilka dni dzieliło Trzecią Rzeszę od upadku, a Hitlera od samobójczej śmierci.

Junkersy nie były jedynymi samolotami, lądującymi pod koniec wojny na ulicach stolicy Trzeciej Rzeszy. Tego samego dnia fieseler storchem przyleciał do Berlina generał Luftwaffe Ritter von Greim w towarzystwie asa niemieckiego lotnictwa, Hannah Reitsch. Podczas lotu odniósł poważną ranę i to Reitsch wylądowała na Alei Wschód-Zachód, w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Von Greim otrzymał awans do stopnia marszałka polowego. Berlin opuścił następnego dnia w arado, pilotowanym oczywiście przez Reitsch.

Istnieje wiele fascynujących opowieści o lekkich samolotach, które w tych dniach opuściły Berlin, startując z jego ulic. Mówi się, że tą właśnie drogą najpotężniejszy po Hitlerze władca Trzeciej Rzeszy, Martin Bormann, uciekł do Norwegii,

a stamtąd, na pokładzie łodzi podwodnej, do Ameryki Południowej.

Oto jedna z tych opowieści. Jej bohaterem jest Sturmbahnfiihrer SS, baron Max von Berger, którego fieseler storch wystartować miał z Alei Wschód-Zachód wkrótce po zawarciu przez Hitlera małżeństwa z Ewą Braun. Baron zabierał ze sobą najtrwalszą część dziedzictwa Hitlera.

 

 

DAUNCEY VILLAGE

WEST SUSSEX

2002

 

Podczas pogrzebu hrabiny Loch Dhu, Kate Rashid, padał deszcz. Zalewał Dauncey Village niczym wodospad, sprawiając, że ludzie biegli, szukając schronienia w kościele. Zgromadzili się tam wszyscy wielcy, wszyscy prawi, pragnący pożegnać hrabinę. Ich samochody zablokowały główną ulicę miasteczka.

Zaledwie przed chwilą pojawił się na niej daimler generała Charlesa Fergusona. Generał siedział na tylnym siedzeniu obok Seana Dillona. Dillon wyciągnął z kieszeni płaszcza piersiówkę z whisky Bushmills, napił się, zapalił papierosa.

-              Wchodzimy?

-              Nie '- odparł Ferguson.

-              W takim razie... po co przyjechaliśmy?

-              Bo jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, Dillon. Inie jest to w końcu zwykły pogrzeb, lecz bardzo poważne wydarzenie. Najbogatsza kobieta świata zginęła w wypadku lotniczym u wybrzeży Anglii, za sterami własnego samolotu, a jej kuzyn Rupert zniknął w tajemniczych okolicznościach. - Generał rozparł się wygodnie. - Niczego nie trzeba poprawiać, gotowy scenariusz dla telewizji.

'   Dillon znów łyknął z piersiówki.

-              Mówiłem to już i powtórzę jeszcze raz: jesteś zimnokrwistym sukinsynem, generale.

-              Naprawdę? A ja sądziłem, że określasz tak sam siebie.

-              Niech będzie. Ale powtarzam pytanie: jeśli nie wchodzimy do środka, to co tu robimy?

-              Cierpliwości, Dillon. Czekam na kogoś.

-              Ciekawe na kogo.

-              No... powiedzmy, że na twojego dobrego przyjaciela. Na początek powinno wystarczyć. O, właśnie przyjechał!

Za ich samochodem zatrzymał się mercedes. Na tylne siedzenie daimlera wskoczył Blake Johnson.

-              Miło pana widzieć, generale. I ciebie, mój dobry irlandzki przyjacielu - dodał, ściskając dłoń Dillona.

-              A ty skąd się tu wziąłeś, do diabła? - zdumiał się Dillon.

-              Jak to skąd? Z Białego Domu, oczywiście.

Blake miał nieco ponad pięćdziesiąt lat, nawet nie zaczął siwieć i zachował formę byłego żołnierza piechoty morskiej. Pełnił funkcję dyrektora Wydziału Koordynacji Białego Domu, choć ci, którzy o tym wiedzieli - a nie było ich wielu - nazywali jego wydział Piwnicą. W rzeczywistości była to grupa likwidacyjna, podlegająca bezpośrednio prezydentowi, całkowicie niezależna od CIA, FBI, tajnych służb i wszystkich innych organizacji rządowych.

-              No dobrze, ale po co przyjechałeś? - pytał zaciekawiony Dillon.

Ferguson go zignorował.

-              Czy to prawda, co mówią o baronie?

-              Prawda, prawda. Właśnie ją potwierdzono. Prezydent natychmiast kazał mi skontaktować się z panem, generale. Więc jestem.

-              Co to za tajemniczy baron? Ma nazwisko? Adres? - niecierpliwił się Dillon.

-              Zaraz się pan dowie - zapewnił spokojnie Ferguson.

Przed kościelną bramę zajechał rolls-royce. Wysiadł z niego szofer w uniformie, otworzył najpierw parasol, potem tylne

drzwi. Pojawił się młody człowiek w trenczu zarzuconym na ramiona, obszedł samochód i zatrzymał się przy drzwiach z przeciwnej strony. Stał przy nich, nie zwracając uwagi na to, że w jednej chwili przemókł do suchej nitki.

Z samochodu wysiadł starzec w skórzanym płaszczu, filcowym kapeluszu, z laską ze srebrną gałką w ręku. Młody człowiek osłonił go parasolem, wziął pod ramię i obaj poszli do kościoła.

-              Oto on - powiedział Blake.

-              Jaki on? - spytał Dillon.

-              Baron Max von Berger - odparł Ferguson. - I, co właśnie potwierdził Blake, nikt inny, tylko tajemniczy cichy wspólnik Kate Rashid.

-              Rashid? - zdumiał się Dillon. - Zaraz, zaraz, chwileczkę. Ten Berger od Berger International?

-              Owszem.

-              On jest wart miliardy!

-              Dokładnie.

-              I przejął kontrolę nad Rashid Investments?

-              Niestety.

-              No, no... - Dillon oniemiał, ale nie na długo. - To rzeczywiście problem - dokończył.

Wielkie krople deszczu waliły w dach, z kościoła dobiegały dźwięki muzyki organowej.

-              Dlaczego na pogrzebach zawsze leje? - westchnął Blake.

-              Wszystko przez Hollywood - prychnął Dillon. - Na filmowych pogrzebach musi padać, a życie imituje sztukę. A ten twardziel to kto?

-              Ten, który na niego czekał? Ciekawe, że użyłeś akurat tego słowa.

-              To przez jego złamany nos. Dobrze, że nie widziałem resztek faceta, który tak mu dokuczył.

Do rozmowy włączył się Ferguson.

-              Nazywa się Marco Rossi. Ukończył ekonomię i zarządzanie na Yale, po studiach poszedł do włoskiego lotnictwa. W Bośni pilotował tornado. Macie ze sobą wiele wspólnego, Dillon. Został zestrzelony i za frontem, w Serbii, przeżył kilka interesujących chwil. Serbowie nie należą do najrozsądniejszych ludzi na świecie, ale o tym sam wiesz najlepiej. Jego matka pracowała dla barona. Urodził się w Palermo i tak jak jej wuj, niejaki Tino Rossi, miał związki z mafią. Nie byle jakie związki.

-              A co teraz porabia nasz młody Marco? - spytał Dillon.

Odpowiedział mu Blake.

-              Ma szerokie zainteresowania, ale przede wszystkim przejmuje kontrolę nad ochroną operacji Rashid Investments na

całym świecie. Nie daj się zwieść, Sean, on jest naprawdę dobry. Nie warto wchodzić mu w drogę... nawet na chodniku. - Blake wzruszył ramionami. - Kilka razy spotkałem się z nim w Waszyngtonie. Towarzysko. Jest uroczy, wyrafinowany, kobiety za nim szaleją.

-              Dopóki ktoś krzywo na niego nie spojrzy. W Bośni, za linią frontu, zabił czterech ludzi. W każdym razie o czterech

wiemy. W kieszeni nosi kościaną figurkę Matki Boskiej. Kiedy przyciśnie się guzik, wyskakuje z niej ostrze i podrzyna ci

gardło. - Ferguson skrzywił twarz w grymasie, który mógł uchodzić za uśmiech. - Ty, Dillon, łatwo byś się z nim dogadał.

-              Skoro przejmuje całość ochrony operacji Rashid Investments, będzie miał pełny dostęp do komputerów i do tego, co

na nas mają.

-              No właśnie. - Tym razem Ferguson się nie uśmiechnął. - Dowie się, że zastrzeliłeś trzech braci Kate, że raczej nieuprzejmie wtrąciłeś się w ich interesy naftowe w Hazarze. Nie spodziewam się też, by uznał za przypadek fakt, iż nieodżałowanej pamięci Kate zanurkowała w morze za sterami

black eagle'a, a niemal jednocześnie jej kuzynek zdematerializował się w dość tajemniczych okolicznościach.

-              Pańskim zdaniem pójdzie naszym tropem?

- Oczywiście, Dillon. Zrobi to, co ty byś zrobił na jego miejscu. - Ferguson wyjął z teczki dużą kopertę. - Powinieneś to sobie przeczytać. Bardzo dokładnie. Zwłaszcza kawałki o tym, czego to von Berger nie robił w czasie drugiej wojny światowej. Zapewniam cię, że to pasjonująca lektura. - Rozparł się wygodnie w siedzeniu. - Wiesz, Dillon, jestem pewien, że nie będziesz się nudził.

 

 

BERLIN

BUNKIER HITLERA

30 kwietnia 1945

 

Jeśli na ziemi istnieje piekło, to piekłem tym był Berlin. Miasto zmieniło się w jedno wielkie krematorium, nad którym unosiły się płomienie i gęste chmury dymu. Czekała je zagłada, wszyscy o tym wiedzieli. Rosjanie już opanowali wschodnie dzielnice.

Ludzie uciekali. Byli wygnańcami z własnego miasta. Zabierali ze sobą tylko to, co byli w stanie unieść, nędzne resztki majątku, a w duszy wszyscy żywili rozpaczliwą nadzieję, że jakimś cudem uda się im przedostać na zachód i wpaść w objęcia nadchodzącej armii amerykańskiej.

Patrole SS zatrzymywały wszystkich noszących mundur. Brak przepustki lub jakiegoś rozkazu skutkował natychmiastową egzekucją. Artyleria rosyjska strzelała bezustannie, pociski padały w miejsca najzupełniej przypadkowe. Gdziekolwiek uderzyły, ludzie krzyczeli i rozbiegali się w panice.

Sturmbahnfuhrer baron Max von Berger siedział na przednim siedzeniu kubelwagena, niemieckiego odpowiednika dżipa. Samochód prowadził kapral SS, z tyłu miejsce zajął sierżant, zaciskający dłonie na pistolecie maszynowym MP40 Schmeisser. Na Wilhelmstrasse, w pobliżu Kancelarii Rzeszy, dostrzegli

patrol trzech esesmanów i dwóch klęczących na chodniku mężczyzn w cywilnych ubraniach; ofiary czekające na rozstrzelanie.

-              Zatrzymaj się - rozkazał kierowcy von Berger głosem dowodzącym, że umie wydawać rozkazy. - Jakim prawem to robicie! - krzyknął.

Esesmani zamarli. Dowódca patrolu, sierżant, miał brutalną, niedogoloną twarz. Spojrzał na Bergera, dostrzegł skórzaną kurtkę i dziecinne rysy, ale nie zauważył Krzyża Rycerskiego z Liśćmi Dębowymi i Mieczami pod kołnierzem.

-              A kim ty, kurwa, jesteś, synku?

-              Sturmbahnfuhrer von Berger.

Od całego patrolu potężnie jechało koniakiem.

-              W twoim wieku, synku? Ile ty masz lat? Dziewiętnaście? Założę się, że ukradliście te mundurki, ty i twoi kumple. - Wymierzył do nich ze schmeissera. - Chcę zobaczyć wasze dokumenty.

-              Och, to przecież żaden problem.

Z tymi słowami Max von Berger wyszarpnął z prawej kieszeni kurtki lugera i zabił esesmana strzałem między oczy. Sierżant z tylnego siedzenia załatwił pozostałych dwóch, nim w ogóle spróbowali ucieczki.

Skazańcy, oczekujący śmierci, wstali z klęczek, drżąc na całym ciele. Berger niecierpliwie machnął ręką.

-              Uciekajcie - rzucił, a do kierowcy powiedział: - Jedziemy.

Z Wilhelmstrasse kubelwagen skręcił w Vosstrasse. Podjechał do Kancelarii Rzeszy. Jak wszystkie inne budynki w Berlinie, ten także został zbombardowany i zrujnowany. Dawno temu przestał funkcjonować jako kwatera główna czegokolwiek, ale pod trzydziestoma metrami betonu znajdował się ostatni punkt dowodzenia Adolfa Hitlera: bunkier Fuhrera. Ten całkowicie samowystarczalny, podziemny wszechświat dysponował własnym zasilaniem elektrycznym, własną świeżą wodą, własną ogromną kuchnią. Ba, mógł się nawet kontaktować

z wielkim światem, a to dzięki działającym ciągle telefonom i łączności radiowej. Zamieszkiwali go ludzie pokroju Bormanna czy Ribbentropa oraz całe mnóstwo generałów, broniących się, jak który potrafił, przed straszną rzeczywistością: trzydzieści metrów nad ich głowami Trzecia Rzesza obracała się właśnie w proch i pył.

Rampa zjazdowa została zniszczona dawno temu, ale z boku zostało wystarczająco dużo miejsca, by zaparkować kubelwagena. Sierżant wysiadł z samochodu i otworzył drzwiczki von Bergerowi.

-              Szybko pan myśli, panie baronie - powiedział z uśmiechem.

-              To był odruch, Karl, tylko odruch. Mamy za sobą bardzo długą wojnę. Ty też nieźle sobie poradziłeś.

Wysiadł, sięgnął po teczkę, podszedł do strzegących wejścia dwóch esesmanów. Obaj natychmiast stanęli na baczność.

-              Panie Sturmbahnfiihrerze...

-              Niech któryś z was odniesie to adiutantowi generała majora Mohnke. To raport o stanie gotowości bojowej Drugiej Brygady przed ostateczną bitwą. -

Jeden z esesmanów wziął teczkę, wykonał idealny w tył zwrot i odszedł. Baron spojrzał na drugiego i klepnął go po ramieniu. - Przynieś mi coś do picia. W zeszłym roku dostałem postrzał w biodro i są dni, kiedy rana boli jak cholera. Będę w ogrodzie.

Esesman, młody chłopak, pobiegł wypełnić rozkaz. Baron przywołał sierżanta. Razem poszli do wspaniałego niegdyś, a dziś zrujnowanego jak wszystko ogrodu: przewrócone drzewa, leje po pociskach. Było to miejsce przeraźliwie smutne, zwłaszcza dla tych, którzy pamiętali, jak kiedyś wyglądało, lecz tu ciągle jeszcze zapominało się o grozie artyleryjskiego ostrzału. Huk armat brzmiał jak gromy burzy wiszącej gdzieś za horyzontem. Von Berger wyjął papierośnicę, wybrał papierosa, a sierżant Karl Hoffer natychmiast podał mu ogień. Ten młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna, twardy i niezłomny, był leśnikiem w wielkich posiadłościach barona na Wrzosowiskach

Holstein, w Schwarze Platz, czyli "Ciemnym Miejscu". Służyli razem od czterech lat.

-              No i co, przyjacielu? Wdepnęliśmy w gówno, prawda?

-              Pod Stalingradem też, ale jakoś się z niego wygrzebaliśmy, baronie.

-              Teraz już nam się nie uda, Karl. Mam nieprzyjemne wrażenie, że sami będziemy musieli znaleźć sobie jakieś miejsce na świecie. Ciekawe, co się dzieje w domu...?

Miał na myśli Schloss Adler, zamek wznoszący się nad wioską Neustadt, posiadłość rodzinną od siedmiuset lat, ogromną połać gęstych, mrocznych lasów, w których tu i tam rozrzucone były wioski, zamieszkane przez wieśniaków traktowanych jak członkowie jednej wielkiej rodziny... której głową był on.

-              Czy ma pan jakieś wiadomości od baronowej? - spytał Hoffer.

-              Cztery miesiące temu dostałem od niej list. Potem nic. A co u ciebie?

-              Tylko list od Lotte, ten z lutego. Oczywiście wspomniała o pani baronowej. - Lotte była pokojówką pani i mieszkała na zamku.

Ojciec von Bergera, generał major, zginął w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku w Polsce. Baronem, głową rodu, został nieoczekiwanie jego syn. Matka Maxa zmarła, wydając go na świat. Jedyną kobietą w jego życiu była ukochana Elsa. Pobrali się wcześnie, z powodu wojny. Oboje mieli dwadzieścia trzy lata. Ich syn, Otto, skończył trzy latka.

Pojawił się młody esesman z butelką i dwoma kieliszkami.

-              Bardzo przepraszam, panie baronie - powiedział zawstydzony - ale nie mamy nic lepszego niż wódka.

Max von Berger roześmiał się wesoło.

-              Muszę przyznać, że to najlepszy trunek na te czasy. Przyniosłeś tylko dwa kieliszki?

Młody esesman oblał się rumieńcem.

-              No, panie Sturmbahnfuhrerze... trzeci schowałem w kie szeni - przyznał się dzielnie.

Baron zerknął na Karla.

-              Widzisz, jak dobrze ich wyszkoliliśmy? - zażartował, otworzył butelkę, napełnił kieliszek, wypił i westchnął. - Boże, ale dobrze wchodzi. Nie ma to jak rosyjska krzakówa. - Wypił drugi kieliszek. - Ach, wspaniała. Karl?

-              Baronie?

Von Berger zdjął skórzaną kurtkę i podał ją Hofferowi.

-              Biodro przestało mi dokuczać - powiedział z uśmie chem. Nalał sobie trzeci kieliszek, oddał butelkę młodemu

esesmanowi. - Teraz wasza kolej - oznajmił. Otworzył papierośnicę, wyjął papierosa. Hoffer podał mu ogień. Baron

odszedł, paląc i z wyraźnym zadowoleniem popijając mocny, palący trunek.

Hoffer i chłopak wypili i natychmiast ponownie napełnili kieliszki. Von Berger wyraźnie fascynował chłopca.

-              Mój Boże, ten mundur... nigdy takiego nie widziałem.

Hoffer miał na sobie maskujący mundur polowy. Wzruszył ramionami.

-              Pod tym, co widzisz, noszę identyczny - powiedział obojętnie. - To znaczy, z wyjątkiem orderów - dodał z uśmiechem. - Na ordery sam sobie zasłużył.

Mimo młodego wieku baron Max von Berger wiedział, co to wojna. Walczył w Polsce, Francji i Holandii w szeregach Waffen SS. Przeniesiony do Dwudziestego Pierwszego Batalionu Powietrznodesantowego, został ranny w Malame na Krecie. Przeżył Afrykę u Rommla w Afrika Korps i zimą w Rosji. Nosił złotą odznakę, przyznawaną za pięć ran odniesionych na polu bitwy.

Mimo srebrnej trupiej czaszki na czapce oraz oznaki SS wraz ze stopniem na kołnierzu był prawdziwym Fallschirmjagerem - najważniejszą rolę grały lotnicza kurtka i bryczesy, włożone -jak nakazywał zwyczaj pilotów - w spadochroniarskie buty, choć na wzór piechoty zielone. Nad lewą kieszenią, nad Żelaznym Krzyżem, nosił odznakę spadochroniarzy, srebrno-złotego orła. Krzyż Rycerski z Liśćmi Dębowymi i Mieczami zdobił kołnierz jego munduru.

-              To niezwykły człowiek, ten nasz baron - powiedział Karl Hoffer. - Razem przeżyliśmy cztery lata piekła. I jakoś żyjemy.

-              Pewnie już niedługo - zauważył chłopak.

-              Kto wie? Pod Stalingradem byliśmy pewni końca, obaj odnieśliśmy rany... i trafiliśmy na jeden z ostatnich samolotów ewakuacyjnych. Zginęło trzysta pięćdziesiąt tysięcy naszych, a my się wydostaliśmy.

Chwilę później w wejściu do bunkra, prowadzącym ze zrujnowanego ogrodu, pojawił się generał Mohnke. Nie zwrócił uwagi na niższych stopniem żołnierzy, podszedł wprost do Sturmbahnfuhrera.

-              Baronie, Fiihrer pragnie z panem rozmawiać.

Von Berger spojrzał na niego zdziwiony.

-              Sam Fiihrer?

-              Tak. Natychmiast.

Przechodząc obok Karla, baron zatrzymał się i wyciągnął w jego kierunku kieliszek. Sierżant napełnił go po brzegi. Von Berger wzniósł toast.

-              Za nas, przyjacielu, i za trzystu sześćdziesięciu pięciu żołnierzy naszego batalionu, którzy zginęli za to i owo. - Wypił wódkę i cisnął kieliszek o ziemię. - Jestem gotowy, generale - zwrócił się do Mohnkego. - Nie wypada kazać Fiihrerowi czekać.

Zeszli do bunkra. Po betonowych ścianach ściekała woda. Wszędzie, w każdym zakamarku i w każdym z wielu tworzących istny labirynt korytarzy, pełno było żołnierzy, przede wszystkim esesmanów. Panowała tu wszechwładnie atmosfera rozpaczy, nie, gorzej, rezygnacji. Ci, którzy mieli jeszcze ochotę

na rozmowy, prowadzili je przyciszonym szeptem, nie zagłuszającym szumu elektrycznych wentylatorów, utrzymujących obieg powietrza. Na widok von Bergera, jego doskonale skrojonego, niepokalanie czystego munduru i lśniących orderów rozmowy cichły, a głowy obracały się ze zdumieniem.

Przeszli na niższy poziom, zajęty głównie przez najbliższych współpracowników Hitlera: Martina Bormanna, Goebbelsa z rodziną i tak dalej. Nie zatrzymali się. Generał prowadził, ale baron wiedział, dokąd zmierzają. Był tam już wcześniej.

Na najniższym poziomie bunkra znajdował się gabinet Fiihrera, jego sypialnia, dwa salony, łazienka i sala sztabowa. Jej bliskość była dla wodza wygodna, bowiem narady odbywały się niemal bez przerwy. Mohnke zapukał i wszedł. Baron czekał. Słyszał przyciszone głosy. Generał pojawił się wkrótce i powiedział:

-              Fiihrer pana prosi. - Złapał młodego oficera za ramię. - Wasi towarzysze z SS są z was dumni. Twoje zwycięstwo jest naszym zwycięstwem.

Slogan ten wymyślił Goebbels i użył go w jednym ze swoich bardziej natchnionych przemówień, co w szeregach SS stało się okazją do wielu, na ogół niecenzuralnych żartów. W każdym razie Berger nie rozumiał, co aż tak wielkiego zrobił, że wszyscy go podziwiają.

-              Jest pan zbyt uprzejmy, generale.

-              Ależ skąd, ależ skąd.

Mohnke pocił się, sprawiał wrażenie oszołomionego. Odsunął się i baron Max von Berger wszedł do gabinetu wodza.

Fiihrer siedział za biurkiem, pochylony nad mapą. Sprawiał wrażenie drobnego, jakby skurczonego. Kurtka mundurowa wisiała na nim luźno, twarz miał chudą, wręcz wynędzniałą. W jego głęboko zapadniętych, otoczonych czarnymi obwódkami, podsiniałych oczach nie było życia. Wydawały się martwe jak u człowieka, który doszedł do kresu drogi, na nic nie czeka i niczego się nie spodziewa. Za jego plecami stała młoda kobieta

w mundurze służb pomocniczych SS. W ręku trzymała plik dokumentów; podsuwała je Hitlerowi po jednym, a on podpisywał drżącą ręką. Kobieta nazywała się Sara Hesser, miała dwadzieścia dwa lata. Sam Hitler wybrał ją na swoją drugą sekretarkę. Spojrzał na nią i powiedział:

-              Dopilnuj, żeby te papiery dotarły do odpowiednich osób. Barona przyjmę w salonie. Przynieś mi akta specjalne. Czy już je uaktualniono?

-              Zeszłej nocy, mein Fiihrer.

-              To dobrze. - Hitler wstał. - Baronie, proszę za mną.

Chwiejnym krokiem podszedł do drzwi, otworzył je i poprowadził gościa do pierwszego z salonów. Usiadł w fotelu, przysuniętym do niskiego stolika.

-              Baronie von Berger, Sturmbahnfuhrerze SS...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin