Brin David - Trzeci i szosty zmysl.rtf

(80 KB) Pobierz
David Brin

David Brin

Trzeci i szósty zmys³

 

 

 

              Siedzê opieraj¹c siê o drewnian¹ powierzchniê baru. Gra perkusja. Wokó³ snuje siê dym. Niczym oszala³e zwierzê, moje uczucia wyrywaj¹ siê spod kontroli. Przez ostatnie noce prawie nie spa³em, lêkaj¹c siê snów, które znowu powróci³y... oczy na niebie… p³on¹ce zbocza.

              Nawet po tylu latach, tamten przeklêty dzieñ wyrywa ze mnie wspomnienia, niczym przesycone wilgoci¹ ³achmany wyci¹gane ze sterty starych ubrañ - rzeczy, o których myœla³em, ¿e zagrzeba³em je wystarczaj¹co g³êboko.

              W tej chwili na przyk³ad nie mogê zapomnieæ, jakim dziwakiem wydawa³ mi siê mój ojciec, gdy by³em dzieckiem.

              By³ surowy, cholernie surowy. Kiedy tylko przy³apa³ mnie na k³amstwie, kara³ mnie dwa razy. Najpierw zabiera³ mnie do domu i wyg³asza³ rzeczow¹ pogadankê o tym, jak to niemoralnie jest mówiæ k³amstwa, jak prawdziwy mê¿czyzna stawia czo³o prawdzie i inne takie bzdury. Potem kaza³ mi siê pochyliæ i obserwowa³ jak „mê¿nie” kuli³em siê pod pasem. Ta czêœæ by³a jeszcze w porz¹dku. Nie lubi³em pogadanki, ale on nie bi³ zbyt mocno.

              PóŸniej, tego samego dnia by³em tak wystraszony, ¿e ledwo mog³em oddychaæ. Jak ju¿ o tym mówiê, to myœlê, ¿e kara³ mnie trzykrotnie, za ka¿dym razem kiedy zauwa¿y³, ¿e k³amiê... Lanie w domu, chiñskie tortury oczekiwania, a potem mordercze sprz¹tanie za gara¿em za to, ¿e da³em siê z³apaæ.

              To oczekiwanie by³o chyba po to, ¿ebym móg³ spokojnie pomyœleæ jak mog³em poradziæ sobie bez k³amstwa, albo wymyœliæ lepsze - takie bez s³abych punktów.

              Kiedy mnie beszta³, zawsze powtarza³, jak g³upio jest marnowaæ nieprawdê, ¿e czyjaœ wiarygodnoœæ jest tak wa¿na do przetrwania jak oddychanie, energia ¿yciowa i umiejêtnoœæ pozyskiwania przyjació³. Mój ojciec ju¿ taki by³. W domu próbowa³ nauczyæ mnie, ¿ebym by³ moralny i prawy. Na zewn¹trz, w mroku, dzia³a³ jak gdybym jutro mia³ byæ porzucony w Amazonii, na Diabelskiej Wyspie, albo na najg³êbszej i najmroczniejszej Wall Street. Jego celem by³o dopilnowaæ, ¿ebym by³ szlachetny... nawet w d¿ungli.

              Jedn¹ z dobrych rzeczy, które mogê o nim powiedzieæ, to to, ¿e siê nigdy nie wœcieka³, kiedy mówi³em mu w oczy, ¿e jest œwirem. Œmia³ siê tylko i mówi³, ¿e to ciekawe stwierdzenie, a do jego obowi¹zku nauczenia mnie przetrwania nie nale¿y kszta³towanie moich opinii.

              W ca³ym tym dymie, ha³asie i wij¹cym siê strumieniu wspomnieñ, po raz pierwszy objawia mi siê, ¿e mój stary móg³ mieæ racjê. Byæ mo¿e mia³ przeczucie, ¿e skoñczê w miejscu takim jak to - œcigany i w potrzasku, z ¿yciem moim zale¿nym od wiarygodnoœci k³amstwa.

 

Te oczy na niebie, wci¹¿ powracaj¹. I ten obraz p³on¹cej góry. Próbujê to odtr¹ciæ, odrzuciæ ale inny obraz nadchodzi, nieproszony, niechciany... Ksiê¿yc...

 

              Hej, nie jestem niepiœmienny, choæ moje ¿ycie zale¿y od tego, ¿ebym na takiego wygl¹da³. To tak jakby Bogart mówi³ do Bacall: „Ja studiowa³ i potrafi czytaæ”. Po prostu dobrze siê przystosowujê. A teraz, muszê staæ siê Chuckiem. Wzmacniam Chucka.

              Naturalnie Chuck wygl¹da tak jak ja. Tego nie mog³em zmieniæ. Jest wielkim facetem z szerokimi barami, a wszystko to ma coœ z metr dziewiêædziesi¹t. Wygl¹da groŸnie. Codziennie podnosi ciê¿ary i przebiega wiele mil wzd³u¿ brzegu rzeki. Ma starego Harleya rozw³óczonego po swoim pokoju i ca³y czas s³ucha telewizji albo audycji country.

              Chuck pije w miejscowych barach. Ogl¹daj¹c mecze rugby klnie na wszystkich z³ych rozgrywaj¹cych. Uwielbia te¿ ryæ ziemiê swoim motorem krosowym. Czasami, kiedy pêdzi na nim, przeklina, ¿eby sobie ul¿yæ. Nigdy jednak nie traci w tym umiaru.

              Czyta magazyny motocyklowe i instrukcje naprawy z wyg³odnia³ym przestrachem. Nie mo¿e przeczytaæ wiêcej ni¿ szeœciu czy oœmiu zdañ, aby nagle nie spojrzeæ z lêkiem w górê, jak gdyby obawia³ siê, ¿e ktoœ go przy³apie lub zabije.

              Poza tym, raczej nie czyta. Jest w pe³ni kwalifikowanym przedstawicielem proletariatu, a przynajmniej ma tak¹ nadziejê. Mo¿e nied³ugo siê o¿eni...

             

              ( Księżyc... Gwiazdy boleśnie promienieją.... Szkarłatne, o kocich źrenicach oczy... )

 

              Co to by³o? Trzêsienie ziemi? Czy to dr¿y bar, czy moja rêka?

              Mo¿e przez jakiœ czas powinienem trzymaæ siê z dala od prowokacyjnych tematów. Jednak póki stojê tutaj mrucz¹c coœ do nieistniej¹cego s³uchacza w mojej w³asnej g³owie, równie dobrze mogê dodaæ kilka szczegó³ów. To zabije trochê czasu.

              By³eœ kiedyœ wykidaj³¹? Mówisz „nie”, mój zmyœlony przyjacielu? Pozwól wiêc, ¿e wyt³umaczê ci kilka rzeczy. To nie³atwa robota. Tacy poznaj¹ wszystkie panienki. To chyba rodzaj fascynacji, któr¹ kobiety czuj¹ do tych krzepkich brodatych typków, którzy siedz¹ samotnie, z czujnym spojrzeniem, du¿¹ latark¹ w kieszeni i piwem, które ca³y wieczór stoi nietkniête. Mo¿e to myœl, ¿e jest jakiœ wielki ogier, którego jedynym celem ¿ycia jest upewniæ siê, ¿e jeœli same tego nie zechc¹, ma³e dziewczynki bêd¹ zostawione w spokoju wewn¹trz, albo w pobli¿u Yankee Dollar.

              Tak czy inaczej, dziewczyny zawsze flirtuj¹ z Chuckiem. On nie ma nic przeciw temu, ale ja tego nie cierpiê. Ich oczekiwania denerwuj¹ mnie. Nie lubiê jak obcy patrz¹ ze zbyt bliska. Na pewno ¿aden z Nich - potworów, które mnie œcigaj¹ - nie móg³by przebraæ siê za m³od¹ kobietê. Szczególnie jeœli pamiêtaæ, jaka moda ostatnio panuje.

              Chc¹c sp³awiæ te panienki, kaza³em dziewczynie Chucka, ¿eby z nim by³a. Cholera, to nie ich wina. Ani Chucka.

              Tyle o lekcji wykidaj³y numer jeden. Rada numer dwa to znaleŸæ lokal, w którym przesiaduj¹ dzieciaki. To o wiele bardziej wkurzaj¹ce, z minuty na minutê, ale o ca³e niebo lepsze to, ni¿ pracowaæ, umieraj¹c z nudów, w jakimœ barze topless. Zw³aszcza jak jakiœ pijak wskakuje na scenê ¿eby zatañczyæ z Dziewczyn¹ i ty te¿ musisz wskoczyæ, ¿eby z szerokim uœmiechem i po przyjacielsku zaproponowaæ mu zejœcie ze sceny i piwo. Biedna Dziewczyna ma wtedy og³upia³y uœmiech na twarzy i tylko malutkie bikini na ty³ku, a ka¿dy w lokalu widzi tê wielk¹ latarkê, któr¹ masz za plecami. Ty wtedy zastanawiasz siê, czy twoje zwieracze wytrzymaj¹, bo pijak ma przy barze jeszcze szeœciu równie „przyjaznych” kumpli.

              Coœ takiego zdarzy³o siê dwa razy w Weed, zanim nie odszed³em. Ma³o co nie straci³em reputacji ³ami¹c kark jakiemuœ g³upiemu Indianowi.

              Weed by³o podobne do Crescent City, wilgotne i zjadliwe. Tylko tutaj mg³a tworzy siê z py³u morskiego i jej ³awice sun¹ wzd³u¿ rzeki aby stoczyæ potyczkê z górami. W Weed porann¹ mg³¹ by³y roje komarów.

              Dzieciaki, które przychodz¹ do Yankee Dollar pos³uchaæ country i swoich starszych braci i sióstr pij¹cych piwo, nie wiedz¹ jeszcze, jak sprawiaæ k³opoty. S¹ jeszcze przywi¹zane do dzieciêcych zapachów i trosk dorastania. Pamiêtam, jak to by³o, kiedy by³em w ich wieku, wiêc staram siê byæ tolerancyjny. To œmieszne, ¿e dziœ mogê sobie przypomnieæ takie rzeczy sprzed dwudziestu lat, a do niedawna nie by³em w stanie zatrzymaæ w pamiêci wiêcej ni¿ tygodnia. Dziœ widzia³em odrzutowiec lec¹cy wysoko po niebie. Jakiœ szybki, ma³y myœliwiec. Sprawi³, ¿e zamyœli³em siê.

 

              Pomruk silników... urastaj¹cy niczym fanfary Beethovena... œmiech i wspania³y lot...

 

              Przestañ! Zostaw to! Co siê ze mn¹ dzieje? Sk¹d nadchodz¹ te wizje?

              Zignoruj je! To w³aœnie zrobiê. Nigdy nic takiego siê nie zdarzy³o.... Pomyœl o czymœ innym. Pomyœl o dzieciakach. Pomyœl o dzieciakach i radach wykidaj³y.

 

              Chyba wystarczaj¹co je lubiê. Jednak obserwujê uwa¿nie. Najgorsze, co zwykle robi¹, to próbuj¹ przemyciæ na zewn¹trz kufle, albo zapaliæ skrêta w k¹cie. Szybko ich ³apiê i zdoby³em sobie s³awê najbystrzejszego oka w moim fachu.

              Nie mo¿e byæ mowy, ¿ebym przed jakimœ sêdzi¹ t³umaczy³ siê za wspó³udzia³ w przestêpstwie. Sêdzia móg³by byæ jednym z tych, których Oni obserwuj¹. Wywêsz¹ mój zapach i pyk! Ju¿ i po mnie i po Chucku.

              - Hej, Chuck!

              - Czeœæ. Czego chcecie? - wrzeszczê. Wrzeszczy znad skraju baru ju¿ pe³ny Chuck.

              Stoj¹ w drzwiach, trzy metry ode mnie - trzech ubranych w drelichy wyrostków wysokich jak sosny, z rzadkimi w¹sikami i pryszczami. Maj¹ zamiar wnieœæ coœ, co ³atwo bym znalaz³. Chc¹ wiêc odwo³aæ siê do mojego poczucia kole¿eñstwa. Uœmiecham siê.

              - Czeœæ, Chuck. Mo¿emy wnieœæ trochê piw? Jesteœ w porz¹dku. Bêdziemy je trzymaæ pod sto³em.

              Zmieñ wyraz twarzy na grymas.

              - Nie, do licha. Wynieœcie to na zewn¹trz! Wypijcie w domu i wróæcie. Albo lepiej wcale nie wracajcie!

              Œmiej¹ siê i krzywi¹ na mnie. Ja te¿ siê krzywiê, ¿eby zachowaæ twarz, ale dziœ nie wk³adam w to serca.

              Piêæ minut póŸniej wracaj¹. S¹dz¹c po tym jak chwiej¹ siê i chichocz¹ puszczaj¹c do mnie oko, musieli wychlaæ chyba ca³¹ paczkê piw. Jezu! Pamiêtasz jak piliœmy, a¿ nasze brzuchy by³y pe³ne piwa? Robiliœmy to, bo ch³opak musi mieæ jakiœ rytua³ przejœcia, ¿eby zadziwiæ dziewczyny. Przecie¿ ju¿ nie wysy³amy m³odych mê¿czyzn po pióra or³a.

              Teraz rada numer trzy. Musisz polubiæ swoj¹ klientelê, nawi¹zaæ porozumienie. Ale nigdy nie b¹dŸ zbyt blisko, bo zwariujesz.

 

              Powierzchnia baru jest g³adka jak klawisze z koœci s³oniowej, jak wypolerowane do po³ysku spojenie w solidnym samolocie...

              Gdy zamykam oczy rytm perkusji zlewa siê z ha³asem t³umu i zdaje siê byæ rykiem silników. Czerwona mgie³ka pod powiekami zmienia siê w ogieñ...

              Ogieñ na zboczu.

              Moje palce naciskaj¹ dŸwignie, œciêgna natychmiast pomrukuj¹ niczym do muzyki Strawiñskiego...

              A oczy Parmina by³y szkar³atne.

 

              Zignoruj to! Przestañ! W wiruj¹cych oparach tytoniowego dymu Ch³opaki z B³êkitnej Grani graj¹ teraz szybki kawa³ek. Domyœlam siê, ¿e w dymie s¹ te¿ inne sk³adniki, ale trudno powiedzieæ jakie. Mój wêch nie jest ju¿ taki jak dawniej. Prawdê mówi¹c - z powodów, w które nie chcia³bym siê zag³êbiaæ - mo¿na przyj¹æ, ¿e ju¿ nie istnieje. Szybko przebiegam okiem przez salê, aby upewniæ siê, ¿e nikt zbyt otwarcie nie szykuje skrêta. Nie lubiê psuæ komuœ zabawy.

              Ch³opakom z kapeli mogê zaufaæ. Na pewno dodaj¹ tej prowincjonalnej muzyce niez³e uderzenie. Tañcz¹cy na parkiecie podskakuj¹ i wrzeszcz¹ “iiihaa” - mieszczañsk¹ wersjê okrzyku ludzi prerii. Chuck lubi tê kapelê. Raz upi³ siê z nimi i naprawia ich motory za mniej ni¿ normalnie ¿¹da. Raz, kiedy trochê za du¿o wypi³, da³ siê namówiæ na przy³¹czenie siê do nich z po¿yczon¹ harmonijk¹. Chcia³ tylko trochê popajacowaæ, ale da³ siê ponieœæ. Pochyli³ siê nad organkami i zagra³.

              Kiedy doszed³em do siebie t³um wiwatowa³, Ch³opaki poklepywali mnie po plecach, a ja mru¿y³em oczy do reflektora dziwi¹c siê, jak dopuœci³em, ¿eby coœ takiego siê sta³o.

              W tamtej chwili prawie opuœci³em miasto, ale w³aœnie wtedy Elise z³ama³a rêkê, gdy  pierwszy raz by³a na krosach. Chuck chyba czu³ siê trochê winny, wiêc zosta³em.

 

              Przedziwne szkar³atne oczy - zmru¿one, o kocich Ÿrenicach. Uœmiech subtelny niczym u cz³owieka... aura d³ugowiecznoœci. Nie skryjesz siê przed oczami jak te.

              - Ty jesteœ Opiekunem. - Powiedzia³. - Wiêkszoœæ twojej rasy nie mo¿e sobie sama pomóc w tych sprawach. Bez czegoœ lub kogoœ, kto bêdzie ich strzeg³, niszczej¹ i umieraj¹.

              - Parmin, ty jesteœ pe³en tego...

              Znowu ten uœmiech. G³os niczym koœcielne organy.

              - Myœlisz, ¿e nie wiem czym jesteœ, Brad? Jak myœlisz, dlaczego ty by³eœ jednym z pierwszych, których wybra³em do mojej Kaba³y?...

 

              Teraz wszyscy tañcz¹ na trocinach. Pojedyncze dziewczyny wiruj¹ wzd³u¿ brzegów parkietu, niczym w jakimœ plemiennym rytuale pozwalaj¹c parom zaj¹æ œrodek. Zawsze uwa¿a³em to za ciekawy fenomen. Te dzieciaki nic nie wiedz¹ o country, a jednak niektórzy ch³opcy potrafi¹ s³uchaæ gry na organkach. Jeœli to country, musi byæ zdrowe, wiêc podskakuj¹ dooko³a z kciukami w szelkach, ¿eby tchn¹æ w taniec pozory ducha Dzikiego Zachodu.

              Nie mogê w to uwierzyæ. Czy w³aœnie pomyœla³em s³owo „tchn¹æ"? Jak d³ugo siê zapomina³em? Patrzê na zegarek. Nie mam zegarka - ju¿ nie noszê ¿adnego. Co jest ze mn¹?

              Uspokój siê. Od pocz¹tku tego tañca za du¿o intelektualizujesz. To zbyt ma³o czasu, ¿eby sobie zaszkodziæ. Poza tym, nikt nie dowiód³, ¿e mog¹ œledziæ niewypowiedziane myœli. To by³a tylko teoria. Nadal jednak, mog¹. Mo¿e wiêc odrzuæ te bardziej „mondre” s³owa, co? Tak czy inaczej, co dobrego da³a komu filozofia?

              Joey prosi mnie o pomoc przy przetaczaniu bary³ki. Jasne. Wszystko jest lepsze od stania tutaj i myœlenia. T³um jest zbyt spokojny, ¿eby s³u¿yæ do rozproszenia uwagi. Na drugim koñcu baru taszczymy to drañstwo na stojak. Prostuj¹c siê wycieram t³uszcz z d³oni i rozgl¹dam siê dooko³a. Wtedy j¹ dostrzegam.

              Stoi przy drzwiach. Ch³ód owiewa mnie niczym zimny wicher. Garbiê siê od razu, ¿eby staæ siê niewidzialny, gdy ona siê rozgl¹da, mru¿¹c oczy w ostrym œwietle scenicznych reflektorów.

              Nie ma jednak dobrego sposobu, ¿eby uczyniæ przeŸroczystymi prawie dwa metry miêœni i w³osów. Dostrzega Chucka, uœmiecha siê i zaczyna siê przybli¿aæ. A kiedy jest ju¿ pomiêdzy „tam” i „tu”, magiczna rzecz dzieje siê znowu i ch³ód opuszcza mnie.

              Jest bardzo ³adna i porusza siê wspaniale. Próbujê przez chwilê wygl¹daæ na zajêtego sprawdzaniem lokalu. Joey mówi jej czeœæ. Ona odpowiada mu niskim altem - przyjaznym, ale z nut¹ nerwowoœci i wahania.

              Nie ja powodujê t¹ nerwowoœæ. By³a ju¿ taka kiedy j¹ spotka³em, wiêc nie wiñ mnie.

 

              W tej chwili nie obawiam siê oczu na niebie i p³on¹cych gór. Ch³opaki graj¹ jedn¹ z moich ulubionych g³upich piosenek, Stary Joe Clark

 

Wpad³em do Starego Joe Clarka

Wczeœniej tu nie by³em

Ja spa³em na pod³odze

A on na pierzynie

 

Hej, trzymaj siê, Stary Joe

To na razie, bo spadam st¹d

Trzymaj siê, Joe Clarku,

W drogê mi ju¿!

 

              Spogl¹da na mnie unosz¹c g³owê.

              - Czeœæ.

              Odpowiadam patrz¹c w dó³ na jej twarz. - Czeœæ tobie samej. Jak idzie ci pielêgnowanie roœlin?

              - Dzisiaj ca³kiem nieŸle, tylko ¿e póŸnym popo³udniem mieliœmy straszny t³ok. Popêdzi³am do domu i przebra³am siê, ale jakaœ handlarka przechodzi³a obok i nie mog³am siê oprzeæ, ¿eby zobaczyæ kilka rzeczy. Kupi³am trochê ³adnych perfum i... i dlatego siê spóŸni³am

              Nagle wygl¹da na trochê przestraszon¹. Jakby powiedzia³a coœ, czego nie powinna. Ach tak. Chuck nie ma wêchu i nie cierpi, jak mu siê to przypomina. Prawda, ¿e przez ostatnie dwa lata nie mog³em wyczuæ nic s³abszego od szeœciodniowej padliny, ale czy rzeczywiœcie by³o tak ³atwo zirytowaæ Chucka, ¿e Elise denerwuje siê przez tak¹ przelotn¹ uwagê?

              Wzruszam ramionami. - Jad³aœ ju¿ coœ?

              - Coœ wczeœniej przek¹si³am. - odetchnê³a. - Jak chcesz, mogê usma¿yæ dla nas kilka steków.

              Swoje jasnobr¹zowe w³osy u³o¿y³a w trwa³¹, zakrêcon¹ nad uszami jak u Doris Day. Nigdy nie lubi³em tego stylu, wiêc Chuck mówi jej, ¿e to lubi. I tak jest a¿ zbyt piêkna. Drobna wada pomaga.

              - ChodŸ. - Biorê j¹ pod ramiê i kiwam na Joeya, ¿eby popilnowa³ za mnie drzwi. Flirtuje w³aœnie z jak¹œ ma³olat¹. Stempel biorê ze sob¹ - nikt tutaj nie pije piwa, póki nie bêdzie oznaczony. Przeze mnie.

              Elise idzie krok przede mn¹. Wie, ¿e jej chód doprowadza mnie do szaleñstwa, nawet po siedmiu miesi¹cach bycia razem. W ³ó¿ku jest podobnie. Ca³kowicie zaanga¿owana - ka¿dy jej ruch jest pieszczot¹. Jeœli nie pieœci mnie albo swoich roœlin, to powietrze, swoje ubranie a nawet trociny, po których w³aœnie idzie. Jest dobra. Nieskomplikowana i dekoracyjna. Wola³bym kogoœ bez wykszta³cenia, ale do diab³a, dziœ ju¿ chyba ka¿dy by³ w college’u. Przynajmniej nie przypomina mi niektórych rzeczy. Cholernie siê stara, ¿eby mi dogodziæ.

              Chyba czujê siê winny przez to, ¿e j¹ trochê zwodzê. Na pewno myœli, ¿e jak ciê¿ko nade mn¹ popracuje, to j¹ poproszê, ¿eby za mnie wysz³a. Myli siê. Ju¿ zdecydowa³em, ¿e siê pobierzemy. Ale muszê utrzymaæ pozory. Ja jestem tym silnym, milcz¹cym typem, pamiêtasz? Bêdzie musia³a przymilaæ siê Chuckowi.

              Do diab³a, muszê graæ swoj¹ postaæ. Jeœli Oni j¹ z³api¹ razem ze mn¹, nic dobrego dla niej z tego nie wyniknie.

 

Stary Joe mia³ dom,

Piêtnaœcie piêter mia³.

A nigdy aka¿dym piêtrze

Kur pe³ne by³o wnêtrze.

 

              - Powiedz, o czym myœlisz.

              Jej rêka jest na moim ramieniu, bawi siê gêstymi w³osami, które zebra³y siê pod mankietem koszuli. Te jej g³êbokie, br¹zowe oczy - u¿ywa ich niczym palców, aby dotykaæ moj¹ twarz. Delikatnie, nieœmia³o, jakby chc¹c upewniæ siê, ¿e naprawdê tu jestem - wydaj¹ siê okazywaæ troskê. Czy to a¿ tak widaæ, ¿e dziœ nie jestem sob¹?

              Ten odrzutowiec, lec¹cy wysoko wœród promieni s³oñca... m³ody Allan Fowler przychodz¹cy póŸniej, aby dokuczaæ mi swoj¹ g³upot¹... a potem wszystkie te filozoficzne bzdury, które wci¹ga³em w siebie ca³y wieczór. Tak, muszê mieæ na oku moj¹ star¹ fasadê.

              Sekretem dobrego k³amstwa jest robiæ tak ma³o, jak tylko siê da.

              - Myœla³em tylko o tej piosence, któr¹ teraz graj¹. Œpiewaliœmy j¹, kiedy by³em dzieckiem. Ma chyba z tysi¹c wersji. - Biorê du¿y ³yk mojego piwa.

              - Nie wiedzia³am, ¿e jak by³eœ dzieckiem to te¿ œpiewa³eœ. To wtedy nauczy³eœ siê graæ na organkach? - Jej g³os dr¿y odrobinê, ale czêœæ mnie kontroluj¹ca usta chyba tego nie zauwa¿a. Dzia³am na autopilocie.

              - Hmm, tak. Ja i kilku innych ch³opaków z rodzinami w Instytucie - za³o¿yliœmy Kapelê Mrocznego Stegozaurusa. Chyba byliœmy ca³kiem nieŸli. Graliœmy frat i podobne rzeczy. Nic powa¿nego. Ojciec kupi³ mi banjo, ale nigdy nie czu³em go tak jak pianina.

              Mój nastêpny wydech zmienia siê w westchnienie. Piosenka siê koñczy i ludzie schodz¹ z parkietu. Rozgl¹dam siê. Wszêdzie spokojnie, ale sprawdzam dwa razy. Kiedy by³em na s³u¿bie, umia³em wêchem wyczuæ k³opoty - teraz muszê u¿ywaæ oczu.

              Przestañ teraz! Nie myœl o s³u¿bie! Co w ciebie wlaz³o?

              Jestem zmêczony krzyczeniem na siebie. Co za feralny dzieñ.

              Odwracam siê do Elise. Czemu ma tak¹ minê? Co to jest, zdziwienie? Nadzieja? Strach?

              O, ch³opcze - to, co w³aœnie powiedzia³em.

              Myœl!... Ojciec... Nie wspomina³em jej wczeœniej o moim ojcu, choæ czêsto stara³a siê wyci¹gn¹æ ze mnie coœ o mojej przesz³oœci - o Instytucie. I muzyce, moim dzieciñstwie... o pianinie.

              Jakaœ mg³a przede mn¹, bariera namacalnego niemal smutku. Wisi niczym most zwodzony, odcinaj¹c drogê ucieczki. Chwytam piwo aby ukryæ wzburzenie na mojej twarzy. Myœl. Myœl.

              Nazwê kapeli zapomni. Pewnie myœli, ¿e jest nieprzyzwoita. Muszê poprzekrêcaæ resztê. Jak? Przerobiê Instytut na Instytucjê - miejsce odosobnienia dla przestêpców. Ojciec mo¿e byæ „Ojcem Murphy’m”, ³agodnym ksiêdzem...

              Widzê mojego ojca uœmiechaj¹cego siê do mnie.

              - Widzisz? - powiedzia³by. - Widzisz, jak trudno jest zachowaæ dobre k³amstwo?

              Odstawiam piwo nie patrz¹c na Elise. - Idê na spacer. Chcê trochê odetchn¹æ. Powiedz Joyemu, ¿e zaraz wrócê. Dobrze?

              K¹tem oka widzê, jak kiwa g³ow¹. Próbujê wywalczyæ sobie drogê do drzwi.

             

              Jej oczy by³y szare. Gdy siê œmia³a, myœla³em, ¿e moja pierœ niczym ptak uniesie siê ku niebu... Parmin nas sobie przedstawi³ - nie wiedzia³em, ¿e kobieta jak ona mo¿e istnieæ...

              - Œmia³o. - powiedzia³.

              - Ale¿ Parmin, Janie ma swoje zadania, a mój zespó³ czeka w³aœnie na czêœci od ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin