Parandowski Alchemia_Słowa.txt

(574 KB) Pobierz
Jan Parandowski
Alchemia słowa

CZYTELNIK   WARSZAWA 1986
Okładkę i kartę tytułowš projektował 
Jerzy Jeworowski

MOJEJ ŻONIE
najwierniejszej sojuszniczce moich prac,
które powstajš w przymierzu
z jej sercem, umysłem i charakterem,
w dwudziestopięciolecie naszego malżeństwa
tę ksišżkę z miłociš powięcam.

PRZEDMOWA
Żadna z moich ksišżek nie miała tylu przygód ani tak długiej historii. Liczy ona ćwierć wieku, a zaczęła się od skromnego odczytu. Zaproszony na jednš ze ród literackich w Wilnie, byłem w kłopocie, z czym by tam jechać, bo, zajęty redakcjš "Pamiętnika Warszawskiego", nie miałem nic pod rękš - i nagle olnił mnie pomysł pogawędki o pracy pisarza. Dosłownie: olnił. Pamiętam jasne błękitne popołudnie wrzeniowe, kiedy ta myl mnie zaskoczyła i w wielkim podnieceniu zaczšłem notować na lunych kartkach dyspozycję całoci i poszczególne ustępy. Nazajutrz mogłem posłać do Wilna odpowied razem z tematem.
Znalazłem się tam dopiero w listopadzie, kiedy zima już nadchodziła i w dawnym klasztorze bazyliańskim, koło Ostrej Bramy, wiatr wył pod oknami, ten sam, który słyszał Mickiewicz w swej celi więziennej. I ja w niej nocowałem - wród wspomnień i widm. Nawet nie miałem innego wiatła oprócz wiecy i "wieca niedobra" zgasła mi przy pierwszych wierszach "Improwizacji".
Z dyskusji po odczycie przekonałem się, jak trafnie wybrałem swój temat. Niesyci wiadomoci o warsztacie pisarza, słuchacze domagali się ich więcej, niż mogłem podać w cišgu godziny, i swoimi pytaniami zmuszali mnie do rozszerzania niektórych ustępów i szkicowania nowych. To samo, w różnych odmianach, powtarzało się za każdym razem, ilekroć w innym rodowisku wygłaszałem swš prelekcję. Na odwrocie jej kań zaroiło się od notatek z tych rozmów ze słuchaczami, a we mnie zalšgł się projekt szerszego opracowania tematu, który był widocznie tak oczekiwany. Lecz zwykłš kolejš losu zepchnęły go inne prace i w końcu mogło się zdawać, że o wszystkim zapomniałem, majšc do czynienia najpierw z "Dyskiem olimpijskim", póniej z "Niebem w płomieniach".
Wkrótce przyłapałem się na tym, że na wpół wiadomie robię notatki czy to z lektury, czy z własnych spostrzeżeń lub rozmylań nad pracš pisarza. Którego dnia zaczšłem je tropić - te lune kartki, stare koperty, oderwane wistki -i zapędziłem do osobnej teczki. Rosła ona i pęczniała przez parę lat aż do wybuchu wojny. Została oczywicie w domu, gdy zeń wyszedłem we wrzeniu, i nikogo nie zaskoczę, jeli powiem, że nie mylałem w tym czasie o żadnych teczkach i papierach. Aż w gorzkim roku 1941 nawinšł mi się czysty brulion, w którym zaczšłem powoli układać i opracowywać zebrany materiał, wyranie już mylšc o ksišżce. Rozmiarów jej nie byłem pewny, lecz nie wychodziłem poza jakie sto, sto dwadziecia stronic. Do pierwszego brulionu dołšczył się póniej drugi i już

nie rozstawałem się z nimi podczas tułaczki w latach okupacji. To im uratowało życie: gdyby zostały w Warszawie, spotkałby je ten sam los, co wszystkie moje ksišżki i papiery.
Po wojnie "Alchemia słowa" odbyła ze mnš podróż do Szwecji,, Norwegii, Francji, spędziła niejednš godzinę w Królewskiej Bibliotece w Sztokholmie i Bibliothešue Nationale w Paryżu, rosnšc w oczach. Po powrocie przeszła przez dziwnš próbę - stała się przedmiotem wykładów uniwersyteckich przez cały rok. To był ważny etap w jej życiu. Każda kwestia, którš tekst pisany roztrzšsał zwięle, nieraz w kilku słowach, rozrastała się w wykładzie, mnożyły się szczegóły, z nich wynikały nowe zagadnienia, widziało się, co jest niejasne, a czemu należy się więcej uwagi, pewne problemy wracały w dyskusjach na seminarium.
Już dawno rozstałem się z brulionami, całoć była przepisana na maszynie, a gatunek i format papieru, w różnych partiach różny, tak samo jak kształt liter budził wspomnienia krajów, miast, ulic - tu widziało się Yiggbyholm pachnšcy sosnami i krzakami lawendy, tu Boulevard Saint-Michel z jesiennymi drzewami Ogrodu Luksemburskiego w sšsiedztwie, tu wreszcie cichy Lublin pod niegiem.
Nagle te kartki porwał wiosenny wiatr. Na życzenie różnych czasopism komponowałem z nich fragmenty, które kolejno ogłaszałem - każdy pod osobnym tytułem i odpowiednio "zaokršglony". Po roku nie mogłem poznać całoci. Żaden z poprzednich rozdziałów nie ostał się w swej kompozycji, nieraz jeden zaskakiwał na drugi, kiedy indziej jaka żarłoczna czšstka wyżerała wnętrznoci partiom niezależnym i odległym, a nie obyło się i bez zupełnie nowych ni to rozdziałów, ni to ustępów, których dawny plan nie przewidywał.
Nie wiedziałem, co z tym poczšć. Brała mnie pokusa, częsta w moim gospodarstwie pisarskim, żeby wszystko na nowo przepisać. Nie mogłem sobie na to pozwolić, ksišżka musiała pójć do druku za parę miesięcy. Było lato i ten stos kartek, w większoci złożony z wycinków gazetowych, powędrował ze mnš na wakacje. Melancholijna Ustka zapisała się w mojej pamięci szeregiem dni spędzonych nad zeszywaniem disiecla membta "Alchemii słowa". Tu skończyła się długa peregrynacja tej ksišżki, która w kilka miesięcy póniej wyszła z druku.
Czekał jš nowy cykl przygód. Bardzo prędko rozprzedana, stała się wkrótce białym krukiem, jeli godzi się to czcigodne przezwisko narzucić ksišżce liczšcej swój żywot na miesišce, nie na stulecia. Urosło dokoła niej mnóstwo anegdot, które mogły aż nadto zaspokoić próżnoć autorskš. Niekiedy sam brałem udział w pocigu za tym nieuchwytnym i coraz bardziej kosztownym tomem, mianowicie w takich wypadkach, gdy musiałem go ofiarować komu, kto ani rusz nie chciał uwierzyć, że nie siedzę na skrzyni egzemplarzy autorskich - nieużyty sknera.
Sytuacja pisarza, który za życia staje się autorem rzadkoci bibliograficznej, jest dwuznaczna i dokuczliwa. Unikałem księgarń, w których mnie znano, by nie narażać się na pytania, kiedy wyjdzie nowe wydanie "Alchemii słowa", i tak samo cierpłem na myl o głosach czytelników, które mnie zaskoczš w dyskusji po

wieczorze autorskim. Mówiłem, że nie mam czasu, że jestem czym innym zajęty, że skoro tylko uporam się z rozpoczętymi pracami, natychmiast pomylę o "Alchemii". Moje odpowiedzi brano najczęciej za wykręty.
Było to jednak rzetelnš prawdš. "Odyseja", "Zegar słoneczny", "Petrarka" kolejno zagradzały drogę "Alchemii". Nie ustępowała ona z mojej pamięci, ale i w tym doznawała raczej przeszkody niż pomocy. Co jaki czas wsuwałem między jej kartki wistek papieru z notatkami albo tu i ówdzie zaznaczałem na marginesie potrzebne uzupełnienia. Nazbierało się ich w końcu tak wiele, że nie było już mowy o posłaniu tego egzemplarza do drukarni. Musiałem to wszystko uporzšdkować i dać do przepisania. Stało się to możliwe dopiero tego lata, kiedy opucił mnie Petrarka.
"Alchemia słowa" znów urosła, nie ma rozdziału, któremu nie przybyłoby kilka stronic, zdarzajš się partie zupełnie nowe. Nie sšdzę jednak, by miał to być kres, za którym ksišżka pędzi już potulny żywot nie zmienianych wydań. W następnej edycji, a nawet wczeniej w korektach - przewiduję niejednš sposobnoć, by zakłócić bieg zdań nowym intruzem, który już czai się w moim notesie. Tego rodzaju ksišżki nigdy się właciwie nie kończš. Złożone z obserwacji, rozważań i refleksji, zachowujš zawsze obszerny margines, oczekujšcy "nowych faktów lub myli. Tym bardziej gdy idzie o temat, który narasta razem z dowiadczeniem pisarskim autora i jego przywišzaniem do własnej pracy. Sš pisarze, którzy nie lubiš o niej mówić, nie znoszš towarzystwa literatów, a nawet nie czytajš ksišżek, ale większoć wcale nie stroni ani od sšdu o innych pisarzach, ani od osobistych wyznań. Jeden wypowiada się w przedmowach do swoich dzieł albo w pamiętnikach, drugi czyni to w krytykach, esejach, felietonach, gdzie ma sposobnoć rozważać problemy sztuki pisarskiej w konkretnych przykładach, nawet najbardziej powcišgliwi dadzš się pocišgnšć za język jakim listem lub wywiadem, który ich zmusi do wyznań i pouczeń.
Dopatrzono się ich i w "Alchemii słowa" więcej, niż jest w istocie. Niektórzy z moich czytelników chcieli w niej widzieć opowieć o własnym warsztacie pisarskim, zamaskowanš przykładami z innych pisarzy, oraz chęć kształcenia literatów, niewiadomych jeszcze tajemnic swego zawodu. W istocie, miałem kiedy taki zamiar, lecz chciałem go zrealizować w inny sposób, mianowicie stworzyć instytut pod nazwš Szkoły Sztuki Pisarskiej. Projekt przyjęto ze zdziwieniem, zgorszeniem, niechęciš. Zarzucano mi, że chcę założyć "przedszkole geniuszów", a nikt nie pomylał, że wprowadzenie w sztukę pisarskš jest potrzebne nie tylko dla przyszłych geniuszów, ale dla wielu, którzy posługujšc się słowem w swoim zawodzie nigdy nie będš pisarzami, i że to, co projektowałem dla literatury, od dawna posiadajš inne sztuki, jak muzyka w swych konserwatoriach czy plastyka w swych szkołach sztuk pięknych - i nikomu nie przyjdzie na myl natrzšsać się z tych zakładów wychowawczych.
"Alchemia słowa" nie ma żadnego zwišzku z tym zamierzchłym projektem i nie będšc ani zamaskowanym pamiętnikiem, ani podręcznikiem sztuki pisarskiej ma za cel wprowadzić ludzi obcujšcych z ksišżkš w proces jej powstawania,


 

POWOŁANIE
w różnorakie sprawy życia i twórczoci pisarza, o jakich może nikt nie pomyli bioršc do ręki jego dzieło. Oczywicie, nie będšc badaczem zjawisk, w których sam nie mam udziału, wkładam w te sprawy tyle serca, na ile można sobie pozwolić, gdy się mówi o czym ukochanym, czemu powięciło się własne życie, wszystkie marzenia i troski.
JAN PARANDOWSKI Warszawa, w grudniu 1955

Jak poczštki rolnictwa, żeglugi, handlu, medycyny, wszelkich wynalazków, rzemiosł i kunsztów majš swojš mitologię, w której umysł ludzki wyrzeka się prawa do ich odkrycia bez pomocy nadziemskiej, tak i literatura szukała niegdy swej kolebki w wiecie bogów i herosów. Wyrażano w ten sposób i niezwykłoć daru twórczego, i nieodgadnionš dawnoć sztuki słowa. Bóstwa otwi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin